Park Narodowy Kakadu - galeria

Australijski futbol - finały na wyspach Tiwi

Oda do Darwin.

Magnetyczna wyspa.

kt

Uluru - czerwone centrum Australii

Płot na Psa

Showing posts with label Indie. Show all posts
Showing posts with label Indie. Show all posts

Pomiędzy Indiami i Australią



Stało się dla mnie jasne, że jeszcze trochę tutaj zostanę. Jeszcze trochę i będę mogła nawet pomyśleć o tak zwanym “pobycie na stałe” w kraju po drugiej stronie świata – Australii.






Pamiętam nasz niepokój o to, czy w ogóle uda mi się tutaj dostać. Wizę turystyczną pisaliśmy w Indiach, w gościnnej części  (tylko tam mieliśmy dostęp do Internetu) jednego z wielu hotelików w przepięknym Jaisalmer. Jego właściciel należał do grupy tych dumnych  kupców,  którzy od lat zamieszkują „Złote Miasto” ciesząc się dobrobytem płynącym najpierw z handlu a potem z turystyki.  



Teraz obserwował  nas z podejrzliwością  ze swojej małej kuchni. Wstawał, żeby zrobić coś zupełnie niepotrzebnego i siadał za moment na kuchennym krześle, a każdy jego ruch miał w sobie tyle siły, że wybijał nas z transu wystukiwania kolejnych informacji do wizowego formularza. Był wysokim, mocnej budowy  mężczyzną, a jego naturalny wyraz twarzy przypominał kogoś, kogo można spotkać w ciemnej alejce.  Ubrany w zżółkłą, przepoconą podkoszulkę bez rękawów i przepasany białym ręcznikiem sprawiał wrażenie nieobliczalnego, więc musieliśmy się mieć na wzajem na oku.
W końcu nie wytrzymał  i podszedł do nas.  Pochylił się nad kanapą i nie dając nam przestrzeni do oddechu zapytał rozkazująco - Kiedy jedziecie na wielbłądy?  -Byliśmy na safari w Bikanerze – odpowiedziałam i dopiero potem uświadomiłam sobie, że to jeszcze bardziej go zaniepokoiło. - A do miasta? - dodał podwyższonym tonem, jakby chciał nas wyrzucić z jego hotelu. Nie miałam śmiałości tłumaczyć czegokolwiek i z nadzieją patrzyłam na B. - Piszemy wizę do Australii, chcemy tam jechać z Indii, to dużo pracy, dużo do opisania.

Właściciel czekał na dalsze wyjaśnienia nie tracąc nic a nic z zaciętości swojego wzroku. - Musimy opisać wszystko, kogo odwiedzimy, kiedy, gdzie zostaniemy, podać dane moich rodziców, naszych przyjaciół  i datę biletu powrotnego – B. rzeczowo wyjaśniał - dużo pracy i nie możemy się pomylić, musimy to skończyć dzisiaj. - Kiedy idziecie do miasta? -  zapytał jeszcze raz i zdaliśmy sobie sprawę, że nie mieści mu się w głowie to, że ktoś mógłby całe popołudnie spędzić na kanapie przy płatnym internecie, zamiast podziwiać atrakcje Jaisalmer. Było to na tyle dziwne, że podejrzane, więc dodałam łagodnie - Może wieczorem jak już wyślemy wizę to  pójdziemy na spacer, a może wcześnie rano? Odsunął się od nas nieco i powoli zniknął w drugim pomieszczeniu - Chcecie coś jeść? - zapytał ostrym tonem. Popatrzyliśmy z wdzięcznością na przymknięte drzwi do kuchni. - Dwie masala chai i dwa tosty z serem z yaka, jeśli można.

Podróż z Indii do Australii jest doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju. Podróż, w której od jednego z najbardziej zaludnionych krajów  świata (390 ludzi na kilometr kwadratowy) poznaję ten najmniej zaludniony (3 ludzi na kilometr kwadratowy), od jednego z najbiedniejszych do najlepiej prosperujących na całym świecie. Przejście pomiędzy nimi jest doświadczeniem skrajnym, bo jak objąć, zrozumieć, zaakceptować różnice wynikające z przypadkowości? Jak ułożyć w głowie widok dziecka, z żebrami wystającymi desperacko spod cienkiej skóry, bawiącego się na ulicy z pełnym uśmiechem zadowolenia na twarzy, a potem widok dziecka,  które dostaje ogromną ilość prezentów pod choinkę i rozrzuca z radością kolorowy papier krzycząc,  że to wszystko jego, że nie można tego dotknąć?



Jestem wdzięczna, niezwykle wdzięczna za możliwość tych doświadczeń: za zamkniętą ludźmi przestrzeń Indii i oszałamiająco piękną pustkę Australii, za święte krowy i soczyste wołowe steki, za dobrych ludzi, których spotkałam w tych obu krajach i cudowną wolność od zgubnej próby zrozumienia tego świata jako całości.



Ostatni :)

Minął ponad rok od kiedy wróciliśmy z Indii. Przez ten cały czas miałam nadzieję, że moje doświadczenia z podróży ułożą się w słowa. Ostatni wpis w blogu pochodzi z Leh, kiedy wspinamy się do barmy pałacu królewskiego. Tam po raz pierwszy widzę tam w zacieninej świątymi Avalokiteśvarę i chce ją opisać, zrozumieć, rozpoznać, pojąć. Od tego momentu jednak za mało rozumiem, żeby pisać, a nie mogę jej przemilczeć, przeskoczyć.


Przez następne miesiące naszej podróży byliśmy gośćmi u cudownej rodziny w Dharma house w Stok, gdzie poznaję podstawy buddyzmu i medytacji, potem Dharamkot i 10 dniowa medytacja w kompletnej ciszy pod kierownictwem Goenki. Dalej Dharamsala i obserwowane dyskusji mnichów tybetańskich, w końcu doświadczenie obecności Dalajlamy. Dalej Bodh Gaya i spotkanie z Karmapą.Pomiedzy tym wszystkim ciężkie plecaki i zatłoczone pociągi. Podróż na granicy pomiedzy objawieniem a załamaniem.  Czas, w którym zaczeła się transformacja. 


Dzisiaj jest ostatni dzień 2013 roku, ostatni wpis do tego bloga. 

Dziękuję za wasze komentarze i śledzenie naszej podróży. Tak miło nam było słuchać, czytać jak wy widzieliście nasze przygody. 

Mam wrażenie, że kiedy nadejdzie odpowiedni moment napisze i o tym, co wydarzyło się wśród Himalajów... a będzie to długa opowieść. :) 





Na razie chłonę nową rzeczywistość i zaczynam nowe. Od stycznia zapraszam na blog poświęcony Australii :)  

Leh




Leh - one of the places that opened me to completely new experience of reality. Sharp, clean, crystaline air, beautiful mountains and people with open hearts, to such circumstances I became completely vulnerable. Completely open to what is going to happen during our trip. How else, when the world tells you so.





Leh - jedno z miejsc, które otowrzyło mnie na zupełnie nowe doświadczenie rzeczywistości. Ostre, czyste, krystaliczne powietrze, piękne góry i ludzie z otwartymi sercami, wobec takich okoliczności pozostałam bezbronna, zupełnie otwarta na to, co ma się wydarzyć podczas naszej podróży. Jak inaczej, kiedy świat mówi jesteś takm, gdzie trzeba uśmiechaj się i idz.








Walking around the city with  B. I was amused by sand houses. What colors! Saturated blue and beautiful, pure yellow. Delicious!. We got lost in the narrow streets climbing to the top of the hill to the temple of the royal family - Ladakhi. Inside it there was a wonderful Buddhist temple - my first step towards this philosophy  Moving experience of knowledge and  beauty. I love it!








Spacerując po mieście z B. widzieliśmy zbudowane z gliny i piasku domy. Jakie kolory! Nasycony błękit i piękna, czysta żółć. Palce lizać. Gubiliśmy się w wąskich uliczkach pnących się aż na szczyt wzgórza zwięczony świątynią królewskiej rodziny Ladaki. W niej cudowna buddyjska świątynia. Poruszające doświadzenie wiedzy powiązanej z pięknem. Uwielbiam to!

Droga z Manali do Leh - zdjecia :) (photos)


Trasa z Manali do Leh w Himalajach. Jedna z najniebezpieczniejszych dróg na świecie. Przetrwaliśmy. Oto link do zdjęć 

Route from Manali to Leh in the Himalayas. One of the most dangerous roads in the world. We survived. Click here to see the photos. 

Droga z Manali do Leh

Zamówiliśmy dwa miejsca w prywatnym autobusie. Nauczeni ostatnimi doświadczeniami z podróży poprosiliśmy o miejsca na przodzie  “dla rozprostowania nóg”. Przed nami ponad 18 godzinna podróż z Manali  w stanie Himachal Pradesh do Leh w stanie Ladakh
.

Ruszyliśmy o 2 w nocy, wkrótce zasnęłam. Kiedy autobus zaczął wspinać się pod górę, próbując przejechać przez pokaźne kamienie na drodze, świadomość powoli wróciła.  Włączone, długie światła busu po prawej oświetlały kawałki skał stromo wznoszących się nie wiadomo jak wysoko.  Z lewej światło wpadało w mrok przepaści. Zamknęłam oczy. Jechaliśmy przez przesmyk Rohtang Pass (3978m. n.p.m.), co oznacza “stosy martwych ciał”,  nazwany tak od wypadków śmiertelnych, które miały tu miejsce przez lata. Samochód co jakiś czas ześlizgiwał się z kamieni zmieniając nieco kierunek jazdy lub co gorsza nachylenie. B. bez słów wyciagnął odtwarzacz mp3 i oboje zasnęliśmy przy dźwiękach relaksacyjego deszczu.

Droga z Manali do Leh  otwarta jest tylko przez cztery i pół miesiąca  podczas lata (od maja do końca czerwca), kiedy śnieg stopnieje lub jest usunięty przez Indyjską Armię Graniczną. Jest uważana za jedną z najniebezpieczniejszych dróg na świecie nie tylko dlatego, że jej średnia jej wysokość sięga ponad 4000 metrów, ale i z powodu bardzo nielicznych osad jakie można spotkać po drodze. W razie zagrożenia mogliśmy tu liczyć na siebie i pozostałą 20 hindusów podróżujących razem z nami. Co było tylko trochę pocieszające.  Jest generalnie dwupasmowa, co oznacza, że są fragmenty, gdzie ta kamienista i pełna “zamiecionych” na bok ogromnych skał droga jest szeroka na jeden albo jeden i pół samochodu.  To niebezpieczna trasa jednak jedna z najpiękniejszych jakie kiedykolwiek widziałam.

Obudziłam się o świcie. Autobus nadal jechał. Gdzie niegdzie zza okna widać było pozostawione lepianki, maszyny, metalowe elementy. Wszystko bez pośpiechu przykrywał śnieg, który osiadając na rozległych przestrzeniach potęgował wrażenie pustki. Musieliśmy wygladać przecudnie z boskiej perspektywy: mały, kolorowy, rokołysany busik z hałaśliwą bollywood’ską muzyką w kompletnej ciszy majestatycznych gór.

Wjeżdzaliśmy w Dolinę Chandry. Przestało padać. Zieleń na stokach gór zupełnie zniknęła z krajobrazu zastąpiona odcieniami brązu. Szczyty gór pokryte były śniegiem, na który kładła się gęsta mgła. W oddali widać było już odrobiny słońca. To w jego kierunku autobus zmierzał po osobliwych zakrętach.



Pierwszy przystanek i pierwsza masala chai, która smakowała tak cudownie nie wiadomo czy to z powodu ,  że  tak mrożny poranek w górach uwielbia ciepło herbaty, czy też na jej smak nałożyła się zwykła radość z tego, że żyjemy. Tutejsi kucali nad krystalicznie czystą wodą,  spływającą z nie wiadomo jak zamontowanej rury i szczotkowali zęby grupowo. Bardzo dokładnie z zapatrzeniem w dal, umiłowaniem tego momentu odmienności.
Byliśmy w obozowisku, na które składało się  kilka zbudowanych z kamieni domków z blaszanymi dachami. Takie miejsca zwane są tutaj dhabami i jak przekonaliśmy się później pierwszy przystanek był tym ekskluzywnym. Turystom zaleca się pokonanie tej trasy w ciągu dwóch lub więcej dni i to tutaj w Keylong (w 3300m n.p.m. ) byłby nasz pierwszy nocleg. Z całym szacunkiem do pięknych widoków cieszyliśmy się, że ta podróż nie będzie trwała dłuzej niż potrzeba.


Stamtąd jechaliśmy  do Bhaga Valley i droga zaczyna się znów wspinać. Zafascynowani widokami zapomnieliśmy o niebezpieczeństwie. Pomieścić ten krajobraz w głowie było problemem, a co dopiero  pomieścić go w aparacie. Klik, klik jak Japończycy na wycieczce,  próbowaliśmy zamknąć ten niezrozumiały świat z innego kontynentu  w małym pudełku.  Moment za momentem zatapiał się nam w przestrzeniach niedoogarnięcia. Ostatnio miałam takie odczucia stając twarzą w twarz z katedrą św. Vita w Pradze. Człowiek po prostu stoi i gapi się na coś tak wielkiego i niezwykłego, że w tym zagapieniu nie ma go. Niektórzy nazywają to szczęściem.

Zingzinbar 4,270m - co  za urokliwe miejsce. Namioty rozstawone to tu to tam, najwyżej pięć z nich. Starsza pani bezzębnie uśmiechając się rozmawia z kierowcą. Zatrzymamy się przy jej w dhabie. Wszyscy zamawiają byle było ciepłe, a okazuje się,  że jest do tego zaskakująco dobre. Wnętrze dhaby jest przytulne, a kamienne łóżka dla podróżnych na prawdę  miękną w oczach. Byle położyć się z ciepłą herbatą w rękach. Kobiety uwijają się przy prowizorycznej kuchni i dokładają jedzenie. Tak dobre! Nasz kierowca śwadom, że ma przejechać 18 godzinną trasę, leży pod innym autobusem. Pomaga wymienić koło wesoło romawiając z otaczającymi go ludźmi! Dzięki temu nasza 10 minutowa przerwa zmienia się w godzinę i 10 minut postoju. Można by się złościć, można by narzekać, że zimno i trzeba jechać, ale nie ma powodu. Ku czemu tak sie spieszyć, co może być większe niż te najwyższe góry świata.

Niedaleko stąd płynie strumień, powstaje na nowo w każdej chwili z  topiącego się lodowca. Trzeba go przekroczyć przed południem, bo prąd lodowatej rzeki  zwiększa się wraz z temperaturą powietrza. Jeśli jest za duży dla samochodu albo pogoda jest zła trzeba zawrócić. W Zingzinbarze są noclegi. My przejeżdzaliśmy przez niejeden już strumień, który powinien być poskromiony przez most i tym razem umiejętności kierowcy były wyjatkowe.



Baralacha La pass -  4890m – wkraczamy w inny świat, coraz blizej Ladakh. W przewodnikach piszą, że  to niezwykłe miejsce ze względu na kolory. Wyrazisty blękit nieba odcina się tu od żółtych piaskowców bez najmniejszych szarości. Z obu stron otaczają nas zapierające dech w piersiach piaskowe i skalne posągi.





Jesteśmy coraz bliżej Ladakh nie wiedząc, że to miejsce będzie początkiem nowego rozdziału  naszej podróży. Robi się ciemno, kiedy dojeżdzamy do miasta. Za nami 490 km trasy. Rozpoczęliśmy o 2 nad ranem, a jesteśmy na miejscu po 8 wieczorem. Przeliczając średnią prędkość jechaliśmy jakieś 25 km na godzinę, podziwiając najpiękniejsze widoki i mierząc się z własnym strachem. Przejechaliśmy przez Himalaje i nadal otoczeni tymi ogromnymi górami zasypialiśmy nieświadomi świata za oknem.

Nowy początek.                                       

Manali - dom Mojżesza


Będąc w Manali wpadła mi w ręce  ksiażka: Jezus żył w Indiach. Zaczełam czytać ze sceptycyzmem.  Rozpoczyna się od śledzenia losów Mojżesza i pokazuje jak Bóg zawiodł  go w okolicę północnych Indii.  Znajduje podobieństwo pomiędzy nazewnictwem miejscowości przedstawionych w Starym Testatmencie, a istniejącymi miejscami w Indiach pónocnych.Jestem zaskoczona. Wiem, że reinkarnacja czyni bardzo prawdopodobnym fakt , że każdy choć raz był w Indiach, ale Mojżesz?  Dalej autor analizuje postać Mojżesza jako wielkiego maga, który posiadał niezykłe zdolności i dzięki nim mógł wprowadzić ogromne zmiany w społeczeństwie. Ktokolwiek chciał mu się sprzeciwić był proszony o pokaz mocy od Boga. Mojżesz był jednak niepokonany. Stał się prawodawcą, reformatorem życia społecznego.  

Nazwa miasteczka Manali pochodzi od imienia brzmiącego Manu. Manu to ten, który ustanawia prawa, według  hinduizmu był potężnym mędrcem mającym ogromny wpływ na społeczeństwo. Książka łączy te dwie postaci: Mojżesza i Manu w jedną  i pokazuje, że jest to tak na prawdę pierwotna, Jung powiedziałby,  archetypowa historia o wielkim prawodawcy i magu. Historia wspólna  dla obu religii: hinduskiej i chrześcijańskiej. 



Pomyślałam, że to niesamowite być w miasteczku nazwanym ku czci Mojżesza, a może nawet miejscu,  w którym był.  Co więcej, na samym końcu wioski znajdowała się jego  świątynia – świątynia Manu.  Poszliśmy zobaczyć to miejsce. Żyło własnym życiem . W środku biegały dzieci, na zewnątrz mieszkańcy remontowali betonowy chodnik. Nie czułam tu patetyzmu tak charakterystycznego dla chrześcijańskich religii, nie czułam chaosu tak częstego w hinduskich świątyniach. Był śmiech dzieci, próbujących doskoczyć do dzwonu zawieszonego wewntąrz i głośnie rozmowy pracujących. Stanęłam przed wejściem i zaczęłam czytać:

Pan Vishnu  podczas wielkiej powodzi doprowadził mędrca Manu do bezpiecznej przystani w Himalajach. W arce towarzyszyło mi siedmioro mędrców. Przewiózł również ziarna kreacji , które  jak jest wierzone, stały się początkiem współczenego świata. Nie ma dowodu na to, że łódź osiadła właśnie tutaj, dlatego Manali nie może sobie przypisywać, że ta historia wydarzyła się właśnie w tej wiosce, ale badania festiwali i jarmarków,  które odbywały się tu w czasach starożytnych wskazują na bliskie pokrewieństwo z postacią mędrca. Manu nie tylko stworzył cywilizację , ale stał się prawodawcą. Ogłosił prawa rządzące indywidualnym i socjalnym życiem człowieka. Zaproponował miedzy innymi podział społeczestwa na cztery kasty, który do niedawna był w Indiach przestrzegany.




Stałam urzeczona, ta historia jest doskonale znana każdemu chrześcijaninowi tyle, że imię budowniczego zostało zmienione. Jest w  Arka, ale Noego, który przewiózł po jednej parze zwierząt każdego gatunku po to, aby odbudować świat po wielkiej powódzi. Podróżował ze swoimi siedmioma synami jak Manu z siednioma mędrcami. Oboje odnaleźli suchy ląd dzięki boskiemu przewodnictwu. Ja stałam w miejscu, w którym mogło się to wydarzyć.
Wróciłam do lektury książki, kolejne rozdziały  dotyczą już Nowego Testamentu, pokazując dowody na podróż Jezusa do Indii. Według książki w wieku 12 lat wraz z kupcami podróżował po tej ziemi i uczył się od mędrców buddyjskich. Wykazują jakjego nauki powiązane są z tą filozofią,  zakładającą miłość jako podstawę rządzącą światem.




Od tego momentu towarzyszyła mojej podróży nowa historia. Pokazał się kolejny, niespodziewany element rzeczywistości, która stała się dla mnie na tyle złożona, że przestała dopraszać się zrozumienia  na rzecz zadziwnienia.  Pierwszego dnia w Indiach,  wylądowałam w muzułmańskiej świątyni. W dotknęłam  hinduizmu w Haridwarze, a kolejne doświadczenie miało być mocno związane z buddyzmem.  Zadziwiające było, że dla dziewczyny, która wyrosła w rodzinie katolickiej w Polsce te cztery słowa: islam, hinduizm,chrześcijaństwo i  buddyzm stały się ze sobą tak powiązane. Pochodzą z jednego źródła.

Manali z igiełką w tle


Manali było bazą dla naszej dalszej podróży.  Za kilka dni mieliśmy wyruszyć do Leh – miejscowości położonej na wysokości 3520 metrów nad poziomem morza w  Było ważne, żeby nasze ciała przyzwyczaiły się do takiej zmiany przez zbędnego wysiłku.  Manali położone jest na 2050 m. n.p.m. (nieco niżej niż najwyższa góra Australii – góra Kościuszki). Pomyślałam, że skok o 1000 metrów nie będzie dla nas potem żadnym problemem.  Manali to miasteczko turystyczne z małymi sklepikami i mnóstwem kawiarenek, położone na brzegach rzeki Beas. Spokojne, ciche, pełne hipisów ubranych w najróżniejsze stroje  a’la Nepal. Atmosfera iście sielankowa w otoczeniu gór, z szacunkiem do gór i miłością do świata. Peace, love and harmony.

Kiedy dojechaliśmy na miejsce, prawie nieprzytomni po pierwszej naszej tak długiej podróży w warunkach indyjskich, ta atmosfera była dla nas błogosławieństwem. Jedna z mieszkanek o cudownie francuskim akcencie poleciła nam akupunkturę jako świetny sposób na odzyskanie pełni sił. Nie spieszyło mi się do maleńkich igiełek wbijanych w moje ciało, ale Brettowi zaświeciły się oczy. Kiedy francuska dodała, że zabieg robi Kim – mieszkająca w małej wiosce nieopodal Australijka było jasne, że to go nie może ominąć. Pierwszy taki jego zabieg  w życiu, co jest na tyle  niezwykłe, bo nadal wpisany jest na studia akupunktury w Australii. Skoro igiełki dały o sobie znać po tak długim czasie, więc nie należało tego lekceważyć.
Kim mieszkała w Vashist, wiosce oddalonej o 10 km od Old Manali, z drugiej strony rzeki. Ponieważ dojeżdzjąc tu widzieliśmy niezwykłe widoki, postanowiliśmy wynająć skuter i zwiedzić okolice przy okazji odwiedzając Australijkę.  Skuter jest cudownym środkiem lokomocji, nikt nawet nie pytał o nasze dokumnety, prawo jazdy, wzięli pieniądze za wynajem i pojechaliśmy. Zatrzymując się w przepięknych miejscach rozkoszowaliśmy się cudownie otwartą drogą. Na małym skuterku wyjechaliśmy na wysokość około 2800 metrów n.p.m. – co za wolność!

Po paru godzinach zdaliśmy sobie sprawę ze jesteśmy na drodze do Leh.  Za kilka dni czekała nas cała trasa, ale teraz mogliśmy sprawdzić jej fragmencik i przekonać się, czy na prawdę jest się czego bać. W pewym momencie zauważyliśmy, że samochody zawracają. I nie tylko - w stronę miasteczka szło sporo ludzi z tobołkami. Jeden z mężczyzn pokazał nam, że droga jest zamknięta. Pojechaliśmy to sprawdzić i cóż,  część asfaltu rzeczywiście nie była już częścią drogi. Ogromne fragmenty  leżały w dolinie poniżej. Dało się przejechać bez problemu, ale całość robiła wrażenie bardzo niestabilne. Pojechaliśmy dalej. Ludzi było coraz więcej. Przed nami pojawiły się ogromne wojskowe ciężarówki. Podniosłam głowę i z moich ust wydobył się nieskoordynowany dźwięk będący mieszaniną podziwu z przerażeniem, a  przypominający coś na kształt potocznego łaał.

Ponad nami, na całej szerokości drogi, ogrome głazy zatarasowały przejazd. Niektóre z nich były większe niż pracująca koparka. Ludzie wspinali się na nie i jakby nigdy nic maszerowali dalej w stronę miasteczka. Z drugiej strony stały autobusy, cierpliwie czekające na otwarcie trasy. Były to ostatnie rządowe środki transportu. Oficjalnie jutro droga miała zostać zamknięta, a my zamierzaliśmy jutro prywatnym autobusem dojechać nią do Leh. W ciszy zawróciliśmy z trasy. Mają cały dzień i noc, żeby ją odblokować. Mamy cały dzień i noc, żeby to przemyśleć.


Kim przyjeżdzała do Indii  już od 15 lat, ale w końcu postanowiła zostać. Mieszkała w Vashist już od 4  przez lato i zimę, co roku przekopując się przez zaspy śniegu  ze swojego małego domku  na zboczu góry do pobliskiego hotelu,w którym pracowała.  Oprowadzała też wycieczki po Indiach północnych i specjalizowała się w akupunkturze i masażu. (opowiadała, że jej mama boi się ją odwiedzić po tym, jak zobaczyła dokumnet  o drodze z Manali do Leh określanej jako jedna z najbardziej niebezpiecznych na świecie J ) Kim zakochana w tym miejscu po prostu została. Myśl wtedy dla mnie nie do uwierzenia, teraz po miesiącu w Dharamsali jak najbardziej realna.






Po zabiegu, który dla mnie ograniczył się do wdychania pięknego zapachu kadzidełka i siedzenia w bezruchuprzez godzinkę (jakby każdy mój najmniejszy ruch miał przesunąć igły wbite  w B.) postanowiliśmy zobaczyć, dlaczego ta wioska była tak magiczną dla Kim.







Wystarczyło wjeść nieco głębiej, żeby zobaczyć stare, drewniane domy na dachach których suszyło się siano. Wszyscy,  którzy nie opuszczają tego miejsca na zimę przygotowują się do niej. Kobiety z ogromnymi wiązankami trawy przenoszą ją na dachy, żeby tam wyschnęła. Najmłodsi pomagają przewracać je tak, żeby szybciej schnęło.  Strasi plotą gotowe siano w sznury, tak przetrzymywane jest przez zimę. Na środku wioski znajdują się gorące źródła. Według legendy,  kiedy jedna z bogiń kąpała się w pobliskiej rzece,  wąż ukradł jej kolczyki. Zakopał się ze swoim skrabem głęboko z ziemi. Bogini udała się do potężnego Shivy i ten zagroził wężowi. Gad przerażony potęgą boga, ukrywajac się  w swojej podziemnej pieczarze, wypluł kolczyki.  W ten sposób powstały otwory w ziemi, przez które może się wydobyć gorąca woda z wnętrza i służyć mieszkańcom Vashist za pralnię publiczną.

Wszystko tutaj odbywa się w starym, zapomnianym przez nas rytmie – w zgodzie w naturą.  Mieszkańcy nie mają innego wyjścia jak przygotować się dobrze do zimy, żeby przetrwać. Ciemne, ogorzałe słońcem twarze i mocne ciała są w ciagłym ruchu, ciagle na powietrzu, ciąle pracując. Wyczuwa się od nich to harde ciepło, tak charakterystyczne dla ludzi gór. Bladzi i osowiali turyści wyglądają tu jak stowrzenia nie z tej ziemi. Cóż, jest  w tym nieco prawdy, nie każdy chce i może tu zostać, żeby żyć w małym wynajętym domku na zboczu ośnieżonej góry. 

Podróż do Manali


20 godzin w ciasnych autobusach, bez mozliwości przepakowania, zjedzenia, z czterema plecakami. Usiadłam przy oknie i z całym szacunkiem wspominam miliony pozycji w jakich moje ciało może się ułożyć na powierzchni zalednie 40 centymetrów i zasnąć. Podobno droga była nieco ryzykowna, pełna dziur i szaleńczych manewrów, o których B. wspominał ilekroć  otwierałam na moment oczy. Raz nawet obudził mnie, żebym zobaczyła wywrócony na dach autobus leżący w rzece, zupełnie taki jak nasz. Przyznam, że na moment pomyślałam o czymś… nim znów zasnęłam.







Kiedy  zrobiło się trochę jaśniej zobaczyliśmy, że przejeżdamy wąską drogą pomiędzy ostrymi, wysokimi górami. Drzewa i trawy porastające  zbocza były zadziwiająco mięsiste i grube. Pełne enegrii i determinacji, żeby właśnie to miejsce wybrać na swój dom.  Powoli zbliżaliśmy się do Himalajów. Samochód pędził jak szalony, kiedy mógł, z piskiem opon hamując na zakętach.  Popatrzylam w dół i oczy mogły dostrzec, że jechaliśmy tuż nad przepaścią. Nie chciałam jednak tego na prawdę zobaczyć i zamiast tego wpatrywałam się z zafascynowaniem w  górską rzekę, płynącą wzdłóż naszej trasy. Prędkość z jaką woda sunęła w dół i jak uparcie rozbijała się o wystajace, ogromne kamienie przyniosła myśl o monsumach, które niedawno przechodziły nad tą dziką ziemią. Jak wtedy wygląda to miejsce? Nic dziwnego,  że ludzie żyją tu tylko tymczasowo i większość z nich przenosi się na Goa, kiedy robi się na prawdę zimno.




Po drugiej stronie rzeki u podnóża jednej z gór na skalnym występie zauważyłam chatkę. Ot taką sklecioną na prędce z desek i folii, mieszkało w niej piecioro osób. Skąd ta pewność? Dwoje z nich: straszy pan i kobieta stało zapatrzonych w niewielki  kwadratowy, drewniany wózek zawieszony nad przepaścią. W środku siedziała dwójka dzieci i meżczyzna, który w wielkim skupieniu ciagnął  linę, przesuwając cały wagonik ku drugiemu brzegowi.  Zniknęli mi z oczu. Cała rodzina znad przepaści.









Dojeżdzając do Manali autobus zatrzymywał się coraz częściej, każdy przystanek odczuwałam boleśniej, a to z powodu nogi wbitej w siedzenie, a to łokcia B. albo metalowego drązka, który przymocowany był tuż obok siedzenia. Na każdy gwizdek konduktora, który przez swoją nieustającą obecność urósł do rangi kogoś niemalże z rodziny, autobus gwałtownie hamował, żeby wysadzić i zabrać pasażerów czekających nie wiadomo ile i wysiadających niewiadomo gdzie.  Zrobiło się ruchliwiei jeszcze bardziej tłoczno. Zepchnęłam plecak z siedzenia, żeby zrobić miejsce starszej pani. Oj nie była to jednak jedna z tych straszych osób, które proszą  o pomoc całą swoją postawą, ale  góralka. Ciemna, żylasta przypominająca szpony ręka mocno uchwyciła drążek i kobieta szybko znalazła się na siedzeniu obok. Niezwykle chuda poznaczona zmarszczkami twarz mogła sugerować, że należy do 70 letniej staruszki, ale błyszczący usmiech i silne oczy miały w sobie młodość, o której ja po 18 godzinach jazdy mogłam snuć tylko mgliste wspomnienia.  Nie było w niej pokory hinduskich kobiet ukrywających się za swoimi mężami, ale wolność gór, ich hardość i cały rząd złotych kolczyków w uszach on czubka po sam spód. Piękne te uszy. Na głowie miała chustę niczym bohaterka pirackich filmów, mocno związaną bez zbędnej zwiewności hinduskich pięknosci. Ubrana z grubą kraciastą sukienkę i kubrak, musiała schodzić z wysoka, bo na dole było piekielnie ciepło. Wsiadła razem ze swoją córką, wyglądającą jak jej młodsza wersja.
Ile domów jest ukrytych w tych górach? Domów nad przepaścią z babciami w kraciasych spódnicach, co są silne i smukłe jak trącane ciąłym wiatrem drzewa. Szacunek do tych miejsc zaczął pulsować mi skroniach,obudziła się  jakaś tęsknota za tym niedostępnym światem.

Zdjęcia z Rishikesh

Zapraszam do obejrzenia zdjęć z Rishikeshu. >>>Oto link :).

Kąpiel w Gangesie

Urodziny Bretta zamierzaliśmy uczcić kąpielą w Gangesie – to był ostatni dzień w Rishikesh. Z ręcznikami, zmiennym ubraniem dla mnie – bo stroje kąpielowe nie wchodzą tutaj w grę, szukaliśmy odosobnionego miejsca na brzegu Gangesu. Idąc godzinę w górę rzeki znaleźliśmy odpowiednie zejście. Na schodach siedziało kilku Sadhu. Poniżej piękna plaża z ogromnymi, białymi kamieniami – świetne miejsce do ukrycia się przez ludźmi i  Ganges – rwąca, porywająca. Znaleźliśmy miejsce dla nas. W zasięgu wzroku na jednym z kamieni siedział sadhu przypatrując się nam bezceremonialnie.

B. z mocnym postanowieniem zmycia swoich grzechów na 39 urodzimy powoli wchodził do rzeki. Zanurzał się w  skupieniu wiedząc,  że nie jest to zwykła kąpiel. Tam, gdzie jest wiara, tam jest moc i nie należy jej lekceważyć. Wziął ogromny wdech i zniknął pod wodą. Płynęła bez przeszkód, zalewając wszystko niezmiennie, nieustannie, zgodnie z jedynym stałym prawem, że wszystko się zmienia. Wynurzył się o jeszcze dwukrotnie znikął pod powierzchnią.

Usiadł przy głazie w milczeniu i zaraz potem powiedział do mnie z niewinnością noworodka. – Ostatni papieros, to będzie mój ostatni papieros, dobrze? Skrzywiłam się i opowiedziałam – Rób, co chcesz. Poszukał mokrą ręką zapałek i papierosów, oparł się o głaz i zapalił. – Hello, sir – usłyszeliśmy zza głazu. Koło nas stał indyjski policjant. – Pokaż paierosa – powiedział groźnie, powąchał go.  – Pokaż paczkę – znów powąchał.  – Pokaż swoje rzeczy – przeszukał nasze torby. -To zwykłe papierosy – powiedzieliśmy z ulgą.  – Czy wiecie, gdzie jesteście? – zapytał.  Cicho odpowiedzieliśmy, że nad brzegiem Gangesu. – To święta rzeka, tu nie wolno palić!  - powiedział poważnie.  – Musze cię ukarać, pójdzesz ze mną na posterunek!  O nie,  jeszcze tego nam było trzeba w urodziny.  – Jaka jest kara? - zapytaliśmy. Policjant odpowiedział poważnie – 6 miesięcy w więzieniu albo 200 rupi mandat. Uśmiechnęłam się w środku, 200 rupi to 12 złotych, więc może te 6 miesięcy to nie taki zły pomysł za  niedocenienie siły Gangesu.Wiedziałam, że teraz to kwestia dogadania się. Udało nam się przekonać go, że nie trzeb iść naposterunek, żeby zapłacić karę. Dostał swoje pieniądze i poszedł.

B. znacząco odłożył papierosy na bok i jeszce raz poszedł zanurzyć się w Gangesie zeby zmyć ten ostatni grzech. Wszystkiemu z oddali przyglądał się sadhu siedząc na skale i paląc w spokoju swój haszysz.

Potem przyszła moja kolej. Cudownie orzeźwiająca woda zalała mnie. Jest historia o pewnym zapaśniku, który nie potrafił pokonać nikogo publicznie, podczas gdy na sali treningowej był niepokonany. Poszedł ze swoim problemem do mistrza Zen, ten zapytał go jak ma na imię. Sportowiec odpowiedział „Great Wave” co oznacza wielka fala. Mistrz polecił mu, żeby poszedł do świątyni i wsłuchał się w dźwięk wielkiej fali. Zapomnij, że jesteś zapaśnikiem, stań się wielką falą. Sportowiec poszedł do świątyni i słuchał. Fale stawały się coraz większe i większe. Zmyły kwiaty z pomnika Buddy, zmyły wazony na kwiaty i w końcu samego Buddę. Cała świątynia stała się ogromną falą, a sportowiec siedział uśmechnięty po środku niej. Następnego dnia na zawodach nie było nikogo w Japoni,  kto byłby w stanie go pokonać.


Przez moment stałam się cześcią takiej wielkiej fali. Był to powrót do stanu, który teraz nazwałabym naturalnym. Ten moment zmył ze mnie poczucie stałości, które towarzyszyło mi przez 30 lat stabilnego życia. Kim jestem jako część tej wielkiej rzeki? Na pewno nie Edytą Bieniek, nauczycielką, pisarką, podrózniczką, kobietą.  Wystarczy unieść nogi i puścić, a woda uniesie. Ta możliwość była zatrwarzająca. Trzecie wynurzenie, nogi chcą twardo stanąć na piasku. Piasek zapada się, ale nieco wysiłku i  idę w stronę brzegu ku B., który namiętnie robi mi zdjęcia. Siadamy przy głazie. Ktoś przechodzi obok. To sadhu , który cały czas nas obserwował. Przykłada palce do ust proponijąc haszysz. Wybuchamy śmiechem.