Manali było bazą dla naszej dalszej
podróży. Za kilka dni mieliśmy wyruszyć
do Leh – miejscowości położonej na wysokości 3520 metrów nad poziomem morza w Było ważne, żeby nasze ciała przyzwyczaiły się
do takiej zmiany przez zbędnego wysiłku. Manali położone jest na 2050 m. n.p.m. (nieco
niżej niż najwyższa góra Australii – góra Kościuszki). Pomyślałam, że skok o
1000 metrów nie będzie dla nas potem żadnym problemem. Manali to miasteczko turystyczne z małymi sklepikami
i mnóstwem kawiarenek, położone na brzegach rzeki Beas. Spokojne, ciche, pełne
hipisów ubranych w najróżniejsze stroje
a’la Nepal. Atmosfera iście sielankowa w otoczeniu gór, z szacunkiem do
gór i miłością do świata. Peace, love and harmony.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, prawie
nieprzytomni po pierwszej naszej tak długiej podróży w warunkach indyjskich, ta
atmosfera była dla nas błogosławieństwem. Jedna z mieszkanek o cudownie
francuskim akcencie poleciła nam akupunkturę jako świetny sposób na odzyskanie
pełni sił. Nie spieszyło mi się do maleńkich igiełek wbijanych w moje ciało,
ale Brettowi zaświeciły się oczy. Kiedy francuska dodała, że zabieg robi Kim –
mieszkająca w małej wiosce nieopodal Australijka było jasne, że to go nie może
ominąć. Pierwszy taki jego zabieg w
życiu, co jest na tyle niezwykłe, bo
nadal wpisany jest na studia akupunktury w Australii. Skoro igiełki dały o sobie
znać po tak długim czasie, więc nie należało tego lekceważyć.
Kim mieszkała w Vashist, wiosce oddalonej
o 10 km od Old Manali, z drugiej strony rzeki. Ponieważ dojeżdzjąc tu
widzieliśmy niezwykłe widoki, postanowiliśmy wynająć skuter i zwiedzić okolice
przy okazji odwiedzając Australijkę. Skuter jest cudownym środkiem lokomocji, nikt
nawet nie pytał o nasze dokumnety, prawo jazdy, wzięli pieniądze za wynajem i
pojechaliśmy. Zatrzymując się w przepięknych miejscach rozkoszowaliśmy się
cudownie otwartą drogą. Na małym skuterku wyjechaliśmy na wysokość około 2800
metrów n.p.m. – co za wolność!
Po paru godzinach zdaliśmy sobie sprawę
ze jesteśmy na drodze do Leh. Za kilka
dni czekała nas cała trasa, ale teraz mogliśmy sprawdzić jej fragmencik i
przekonać się, czy na prawdę jest się czego bać. W pewym momencie zauważyliśmy,
że samochody zawracają. I nie tylko - w stronę miasteczka szło sporo ludzi z
tobołkami. Jeden z mężczyzn pokazał nam, że droga jest zamknięta. Pojechaliśmy
to sprawdzić i cóż, część asfaltu
rzeczywiście nie była już częścią drogi. Ogromne fragmenty leżały w dolinie poniżej. Dało się przejechać
bez problemu, ale całość robiła wrażenie bardzo niestabilne. Pojechaliśmy
dalej. Ludzi było coraz więcej. Przed nami pojawiły się ogromne wojskowe
ciężarówki. Podniosłam głowę i z moich ust wydobył się nieskoordynowany dźwięk
będący mieszaniną podziwu z przerażeniem, a przypominający coś na kształt potocznego łaał.
Ponad nami, na całej szerokości drogi, ogrome
głazy zatarasowały przejazd. Niektóre z nich były większe niż pracująca
koparka. Ludzie wspinali się na nie i jakby nigdy nic maszerowali dalej w
stronę miasteczka. Z drugiej strony stały autobusy, cierpliwie czekające na
otwarcie trasy. Były to ostatnie rządowe środki transportu. Oficjalnie jutro
droga miała zostać zamknięta, a my zamierzaliśmy jutro prywatnym autobusem dojechać
nią do Leh. W ciszy zawróciliśmy z trasy. Mają cały dzień i noc, żeby ją
odblokować. Mamy cały dzień i noc, żeby to przemyśleć.
Kim przyjeżdzała do Indii już od 15 lat, ale w końcu postanowiła
zostać. Mieszkała w Vashist już od 4
przez lato i zimę, co roku przekopując się przez zaspy śniegu ze swojego małego domku na zboczu góry do pobliskiego hotelu,w którym
pracowała. Oprowadzała też wycieczki po
Indiach północnych i specjalizowała się w akupunkturze i masażu. (opowiadała,
że jej mama boi się ją odwiedzić po tym, jak zobaczyła dokumnet o drodze z Manali do Leh określanej jako
jedna z najbardziej niebezpiecznych na świecie J ) Kim
zakochana w tym miejscu po prostu została. Myśl wtedy dla mnie nie do
uwierzenia, teraz po miesiącu w Dharamsali jak najbardziej realna.
Po zabiegu, który dla mnie ograniczył się
do wdychania pięknego zapachu kadzidełka i siedzenia w bezruchuprzez godzinkę
(jakby każdy mój najmniejszy ruch miał przesunąć igły wbite w B.) postanowiliśmy zobaczyć, dlaczego ta
wioska była tak magiczną dla Kim.
Wystarczyło wjeść nieco głębiej, żeby
zobaczyć stare, drewniane domy na dachach których suszyło się siano.
Wszyscy, którzy nie opuszczają tego
miejsca na zimę przygotowują się do niej. Kobiety z ogromnymi wiązankami trawy
przenoszą ją na dachy, żeby tam wyschnęła. Najmłodsi pomagają przewracać je
tak, żeby szybciej schnęło. Strasi plotą
gotowe siano w sznury, tak przetrzymywane jest przez zimę. Na środku wioski
znajdują się gorące źródła. Według legendy, kiedy jedna z bogiń kąpała się w pobliskiej
rzece, wąż ukradł jej kolczyki. Zakopał
się ze swoim skrabem głęboko z ziemi. Bogini udała się do potężnego Shivy i ten
zagroził wężowi. Gad przerażony potęgą boga, ukrywajac się w swojej podziemnej pieczarze, wypluł
kolczyki. W ten sposób powstały otwory w
ziemi, przez które może się wydobyć gorąca woda z wnętrza i służyć mieszkańcom
Vashist za pralnię publiczną.
Wszystko tutaj odbywa się w starym,
zapomnianym przez nas rytmie – w zgodzie w naturą. Mieszkańcy nie mają innego wyjścia jak
przygotować się dobrze do zimy, żeby przetrwać. Ciemne, ogorzałe słońcem twarze
i mocne ciała są w ciagłym ruchu, ciagle na powietrzu, ciąle pracując. Wyczuwa
się od nich to harde ciepło, tak charakterystyczne dla ludzi gór. Bladzi i
osowiali turyści wyglądają tu jak stowrzenia nie z tej ziemi. Cóż, jest w tym nieco prawdy, nie każdy chce i może tu
zostać, żeby żyć w małym wynajętym domku na zboczu ośnieżonej góry.
0 komentarze:
Post a Comment
Zapraszam wszystkich do zostawiania swoich komentarzy. Po zatwierdzeniu przeze mnie wasz post zostanie opublikowany. Dzieki! Edytka :)