Park Narodowy Kakadu - galeria

Australijski futbol - finały na wyspach Tiwi

Oda do Darwin.

Magnetyczna wyspa.

kt

Uluru - czerwone centrum Australii

Płot na Psa

Showing posts with label Aborygeni. Show all posts
Showing posts with label Aborygeni. Show all posts

Rytuał ognia, którego nie widziałam...


Pamiętam moje zaskoczenie, kiedy tuż na początku naszego pobytu w Canberze zobaczyłam dwa miejsca: Budynek Parlamentu i Ambasadę Aborygenów. Zdałam sobie wtedy sprawę, że historia Australii jest znacznie bardziej skompikowana niż prezentują ją pocztówkowe programy i strony internetowe. 

Jestem osobą zupełnie z zewnątrz i mam ten przywilej, że z żadną z tych opowieści jeszcze nie jestem związana. Rozstałam się już w większości z ciałem martyrologicznym polskim i nie mam zamiaru wkładać na siebie nowej historii jak sukienkę na jedną noc. Dlatego bedzie krótko i rzeczowo o tym, jak niesamowtym miejscem jest Australia nie ze tylko względu na plaże, słońce i kangury, ale dlatego, że stykają się i starają współistnieć tu dwa porządki rzeczywistości:  współczesna i natywna, mająca swój początek tysiące lat wstecz. 

1. Parlament 

Wbudowany we wzgórze tak, aby można było po nim się przejść. Zaprojektowany z intencją, że władza nigdy nie jest ważniejsza od ludzi. Nad głowami trzepocze symbol ideii państwa -  flaga Australii - co ma zjednoczyć wszystkich na tym kontynencie. Tuż przed wejściem znajduje się  mozaika: Śnienie Wallaby i Possum, przedstawiająca spotkanie różnych klanów aborygeńskich ( takie spotkania odbywają się na tym kontynencie do teraz).  Kilka kroków dalej i znajdujemy sie już w świecie dobrze nam znanym, tuż przy monumentalnym budynku Parlamentu. Jego wnętrze wypełnione jest marmurami z calego świata. Łagodna zieleń filarów we foyer ma przypominać  o lesie eukaliptusowym. 


Jeśli wejdzie się  po schodach na balkonie można podziwiać kolejny eukaliptusowy las, namalowany przez Artura Boyda. W nim cockatoo zdziwiony na to całe zbiegowisko ludzi właśnie zastanawia się czy wylądować, czy nie. 


Jeżeli staniemy dokładnie na środku dachu Parlamentu i popatrzymy przed siebie, jasne staje się, że to poczatek osi konstukcyjnej całej Canberry, na przedłużeniu jej znajduje się stary budynek Parlamentu ( obecnie Muzeum Demokracji ) i Muzeum Wojenne wraz z ogromną ulicą paradną, pełną pomników upamiętniajacych wojny. Monumentalizm,  który roztapia się w przestrzeni. 

2. Ambasada Aborygenów

Na przeciwko starego budynku Parlamentu płonie ognisko. Oto centrum  Ambasady Aborygenów. Oni zawsze prowadzili koczowniczy tryb zycia. Nie znająć pojęcia własności nie mieli potrzeby posiadania rzeczy.  Były po to, żeby je użyć i zostawić albo wymienić. Domy z betonu? Na co komu takie ograniczenie, kiedy już za parę chwil chmary ciem Bogong odlecą z Canberry,  znacząc początek kolejnego rodziału najstarszej z historii ludzkosci.   

Nieco na prawo od ognia stoi blaszana buda z wymalowanym wzorem flagi. Za nią, pomiędzy drzewami rozbite są namioty, obok których  suszą się ubrania i wietrzą koce. Ktoś siedzi pod drzewem i rozmawia. Ktoś dokłada do ogniska. Ktoś idzie w sobie tylko znanym kierunku. Niewiele się dzieje. 


Siedzimy we dwie i czekamy. To bylo podczas Australia Day /  Invasion Day (zależy z której strony płotu) i gdzieś udało się nam wyczytać, że w Ambasadzie będzie odprawiony Rytual Ognia. Chcieliśmy go zobaczyć. Rozłożyłyśmy dwa krzesła pomiędzy dwoma kulturami: z prawej biała Australia z lewej Aborygeńska.  Czułam się bardzo dziwnie w tym miejscu, pomiędzy dwoma światami. Szczególnie, że było nas tylko troje, a byliśmy jakby niewidoczni. Niewiele ludzi - powiedziałam do mamy B. - nie są zainteresowani. Zastawanawiam się dlaczego? B. przyniósł mi i swojej mamie kawę i kręci się dookoła wypytując kiedy coś się zacznie. Nikt nie wie. Pyta, czy ktoś może mi wyjaśnić dlaczego wszystko tu tak wyglada? Mówi,  że jestem z Polski i nie znam historii, a on nie wie jak mi wszystko wyjaśnić.  Czasami to działa i można się czegoś ciekawego dowiedzieć od ludzi. Prawda jest taka, że B. wiedział sporo, ale chciał , żebym usłyszała o historii Australii od pierwszych mieszkańców. Nikt nie chciał z nami rozmawiać. W dawnych czasach bywało, że przed wejściem do osady należało usiąść i czekać na zaproszenie, nieraz kilka dni.


Nasz czas sie skończyl (co za dziwny koncept w tym miejscu), więc dopiliśmy kawę i pojechaliśmy zobaczyć koncert pod Parlamentem, który zgromadził tysiące ludzi. 



Teraz rozumiem nieco więcej z tej skomplikowanej historii i każdemu, kto chciałby dowiedzieć się o więcej polecam książkę:

 Pieśni Stworzenia Bruce'a Chatwina (Songlines,  Bruce Chatwin). Świetnie napisana, wciągająca i piękna opowieść o wędrowaniu i piesniach Aborygeńskich.

I jeszcze film, nowy, dokumentalny, świetny:

 Utopia zrealizowany przez Johna Pilgera, w którym zobaczycie Australię, jakiej istnienia nie podejrzewaliście.



Pukam do drzwi kamienia - Namadgi



Im dłużej tu jestem, tym więcej zaskoczeń na mojej drodze. Ot jedziemy sobie jak zazwyczaj co weekend gdzieś, żeby coś zobaczyć i posłusznie wypełniamy polecenia GPS-a. Widoki są przepyszne:  cudowne góry, wijące się puste drogi, doliny, na których chmury przesuwają wolno swoje cienie. Kilka razy zatrzymujemy się, żeby po prostu pobyć tutaj i każdym takim zatrzymaniem, kiedy patrzę temu krajobrazowi twarzą w twarz, mam łzy w oczach. W otwartej przestrzeni drzemie potencjał doskonałości. Genius loci użycza wtedy swoich boskich oczu i na moment służą one przede wszystkim do zachwytu, a potem do patrzenia.  Radość.

Wyjeżdżamy wyżej i wyżej, GPS prowadzi do Parku Narodowego Namadgi.  Droga przestaje być pokryta asfaltem. Nasz czerwony smok dzielnie trzyma się jej,  ale jako osobowe auto daje odczuć każdy większy kamień klekotaniem, stukaniem i ogólnie rzecz nazwanym niezadowoleniem. Po chwili tylna wycieraczka zaczyna sama działać. Jesteśmy dziesiątki kilometrów od kogokolwiek i myśl o zepsutym samochodzie tutaj jest bardzo nieprzyjemna. Telefon stracił zasięg, google maps przestało działać, droga jest jedna, ale w coraz gorszym stanie. Zaczynam czuć niepokój. Jak łatwo z bezpiecznej, oznakowanej i oporządzonej prawami rzeczywistości wjechać w miejsce, w którym dominuje dzikość. To jedna z cech charakterystycznych Australii.

Jedziemy dalej i mijamy znak Namadgi. A potem długo, długo nic...  Wycieraczka nadal tańczy i zirytowani odłączamy kable i postawiamy zawrócić. W drodze powrotnej okazuje się, że ktoś co prawda ustawił Namadgi w Google maps, ale zupełnie z drugiej strony mapy.  Do centrum dla zwiedzających (gdzie są początki szlaków) mamy jeszcze godzinę drogi.  Znów jedziemy wijącymi się drogami w dół, na bezpieczny asfalt i znów oczy szklą mi się na cudowne widoki i z wdzięczności za naszą pomyłkę. 



Na jednej z bocznych tabliczek pisze Deep Space Network, 3 km. Brzmi interesująco, więc skręcamy i otwiera się przed nami bajkowa dolina. W oddali widać ogromną antenę. To część sieci trzech anten znajdujących się w trzech punktach na ziemi: Europie (Hiszpanii), USA (Kalifornii) i Australii (Canberze). Dzięki takiemu rozstawieniu możliwe jest odbieranie danych o pojazdach kosmicznych bez zakłócenia ruchem obrotowym ziemi. Tu link do strony DSN dla ciekawych.  Antena wygląda imponująco. Tuż obok jest budynek dla zwiedzających: muzeum dla dzieci i mała kawiarenka. Z podekscytowaniem szukam tam jakiś informacji o spotkaniach trzeciego stopnia, ale cóż muszę się zadowolić widokiem „oficjalnego” kamienia z księżyca. Stoją wokoło niego dzieci i nosem dotykają szkła, a na zewnątrz tyle kamieni, co mają swoje dotykalne historie.


Biała antena jest tym krajobrazie jedyną anomalią. Dookoła rozciągają się widoki, prosto z sielankowego romansu. Soczysta zieleń rozłożystych łąk i łagodnie zachęcające wzgórza z pasącymi się barankami.  Wszystko to byłoby niemal mdłe, gdyby nie ogromne głazy rozrzucone chaotycznie na tym polu łagodności. Nadają mu ostrości i wyrazu. Są jak kropki na malowidłach aborygeńskich, tworzą swoją własną kosmiczną sieć, na której zawieszony jest świat.

To właśnie głaz był powodem, dla którego wybraliśmy się do Namadgi - ogromne, granitowe schronienie, będące miejscem spotkań plemion Aborygenów. Tam znajdują się naskalne malowidła, datowane na co najmniej 800 lat. Naskalne malowidła! W Polsce nie za wiele można ich zobaczyć. W Australii znajduje się najstarsze odkryte na świecie miejsce,  gdzie takie rysunki powstały. To Nawarla Gabarnmang, które datowane jest obecnie pomiędzy 45 000 a  60 000 lat.  Mamy zatem dowody, że Aborygeni malowali już wtedy i wszystko trwało bez zakłóceń mniej więcej do czasu osiedlenia się pierwszych Europejczyków, czyli oficjalnie w 1778 roku. Naskalne malowidła w Namadgi są częścią tej najdłużej trwającej na świecie kultury i oglądanie ich na własne oczy to niezwykłe doświadczenie.

Przed nami jeszcze cudowny spacer przez otwarte przestrzenie Namadgi i drewnianą kładkę przebiegającą obrzeżem bagnistego jeziora Bogong i jesteśmy na miejscu. Nauczyłam się  w szkole podziwiać obrazy za ich realistyczne ujęcie rzeczywistości, potem odkryłam, że poczucie piękna nie ogranicza się do naśladownictwa, a tutaj po raz kolejny doświadczyłam, że przeżycie estetyczne może powstać ze świadomości historii jakiej malunek jest przejawem. W tym przypadku drzemiącej u samych początków, kiedy człowiek i natura żyli we wzajemnym porozumieniu. Malowidła powstały z użyciem białej gliny i ochry, czyli naturalnych składników mineralnych ziemi. Przedstawiają:  kangura, dingo, echidne, żółwia i postaci humanoidalne. Teoria mowi, że te zwierzęta to totemy plemion, które gromadziły się w tym miejscu spotkań. A był to dla nich czas obfitości, wspaniały czas na corraboree – czyli zgromadzenie, podczas którego odbywały się ceremonie, wymiana handlowa i małżeństwa pomiędzy plemionami. Tak zacne sprawy nie mogą się obyć bez sutej uczty, więc ucztowano, a głównym daniem podczas spotkań były... ćmy Bogong. Te wielkie nocne motyle zlatują się w okolice Canberry co roku w październiku.

Oto przepis na placki z ćmy Bogong:

  1 pokaźna garść ciem



         2 szklanki mąki



   1  szklanka sproszkowanego mleka

     
    

       1.5  łyżeczki  proszku do pieczenia


woda


Używając moździeża rozgnieć ćmy z proszkowanym mlekiem. Wymieszaj z resztą suchych składników. Dodaj wystarczającą ilość wody, żeby uzyskać miękkie i nie klejące sie ciasto. Uformuj kulkę z ciasta. Rozpłaszcz kulkę na grubość 2.5 cm. Lekko poprusz powierzchnię i upiec na żarze ogniska, biwakowej albo domowej kuchence. Podawaj gorące.  

Smacznego!

Na deser zdjęcie z jednego z krótkich szlaków prowadzących na Boroomba rocks. 20 minut ostrego podejścia i udało nam się trafić na zachód słońca. Genius loci znów zdziałał tu swoją magię.



Rezerwat Tidbinbilla

Nangi ngattai , Gurragan malier       

Tylko patrz i słuchaj, Nie bierz nic


Dzisiaj jest szaro-buro. Australia przyzwyczaiła nas do słońca i zwykle w takie dni nasze potrzeby zawężają się do dobrego filmu i dużych frytek z Watson Take-Away.  Tym razem jesteśmy po paru dniach ciężkiej pracy i za wszelką cenę chcemy wyjść na świeże powietrze.  Rozwiązaniem dobrym na dzisiaj będzie koala. Zobaczę go na żywo pierwszy raz w życiu!


Rezerwat Tidbinbilla znajduje się  jakieś 45 minut od centrum Canberry w przepięknej  dolinie otoczonej wnoszącymi się łagodnie górami.  Tego poranka szarość i wilgoć w powietrzu wydobyły soczyste kolory trawy pokrywającej wszystko dookoła.  Intensywna zieleń łagodnie dotykała porannej mgły.  Tak bardzo przypominało mi to krajobraz europejski.  Na szczytach wyższych wzniesień  majaczyły kontury ogromnych, granitowych głazów, budując romantyczny dramatyzm sceny.  Jeszcze trochę i mogłabym przekształcić je w swojej głowie w ruiny średniowiecznych zamków, które rozbudzały dawniej moją dziewczęcą wyobraźnię. 



Jakie zamki! Jacy rycerze! Zrozumiałam, że patrzę na ten krajobraz jak pierwsi europejscy malarze, przez oczy tęskniące za tym, co znane.  Eukaliptus dla nich rozrastał się w wielki dąb a busz zamieszkiwali greccy bogowie, jak w moim ukochanym obrazie McCubbina.  Prawda jest taka, że mówienie o rycerzach i zamkach wjeżdżając do Tidbinbilla miało się do rzeczywistości  jak kangury do pierogów. 











W języku Aborygenów to miejsce nazywane jest Jedbinbilla, co oznacza miejsce, gdzie chłopcy stawali się mężczyznami.  Niewiele wiadomo o tych rytuałach, są częścią ustnej tradycji i jedynym sposobem na ich poznanie jest przejście przez inicjację.  To część sekretnych męskich obrzędów, więc i nie moje miejsce, żeby wchodzić w ich szczegóły.  Wspomnę tylko, że edukacja młodego chłopca była trzystopniowa. Najpierw towarzyszył kobietom, żeby nauczyć się wszystkiego co potrzebne o roślinach,  potem uczył się od mężczyzn umiejętności łowieckich, żeby w końcu stać się wojownikiem.  Obrzędy inicjacyjne odbywały się właśnie w tych górach. Najstarszym miejscem, gdzie odnaleziono ślady pierwszych mieszkańców jest Skalne Schronienie. 21 000 lat temu Aborygeni mieli tam swoje obozowisko i do dzisiaj to miejsce traktowane jest z szacunkiem. Kultura Aborygenów jest najstarszą istniejącą kulturą na ziemi i jestem przekonana, że każdy krok ich śladami to krok bliżej do poznania natury Australii.


Jedna z metalowych bram, których jest wiele w rezerwacie, otworzyła nam dostęp do Lasu Eukaliptusowego. Tuż po wejściu moje oczy napotkały pierwszą futrzaną kulkę.  Takie piękne futerko! Jaki on musi być mięciutki w dotyku! Obudził się we mnie instynkt Emilki z Disnejowskich kreskówek,  czyli profesjonalnie mówiąc - cute agression.  Z paniką w oczach szukałam kolejnej kulki, może tym razem będzie nieco bliżej płotu? Pierwsze trzy koala były w zamkniętym wybiegu.

Jeden z nich poruszył się, sięgając leniwie po liść eukaliptusa. Mieliśmy dużo szczęścia obserwując jego pełne dramatycznych pauz żucie. Koala śpią 20 godzin dziennie, a resztę czasu poświęcają na przemieszczanie się pomiędzy drzewami i jedzenie. Siedzenie przez tyle czasu na gałęzi nie stanowi dla nich większego problemu, dzięki mięciutkiemu futerku, działającemu jak poduszka.  Czasami jednak będąc w głębokim śnie koala spadnie z drzewa  (dla empatycznych – w większości upadków nie robi sobie wtedy  większej krzywdy), co może zakończyć się tragicznie dla przechodzącego turysty.

Teraz nadszedł czas prawdziwego wyzwania, a mianowicie znalezienie koala w lesie. Na terenie Lasu Eukaliptusowego jest ich 20, ale tak trudno je znaleźć, że miejsca  gdzie były,  oznaczone są karteczkami: „Koala widziany 24.04. o godzinie 10.30 na trzecim drzewie po prawej od drzewa z czerwona korą”, Niestety  wszystkie karteczki w tym dniu wydawały się być nieaktualne.  B. nie mógł się jednak doczekać, żeby znaleźć dla mnie koala i wszedł głęboko w busz.  A potem to ja czekałam i czekałam... Po godzinie wyłonił się  zadowolony na  ścieżkę dumnie mówiąc - Znalazłem.  I tak staliśmy razem wpatrując się w koala, a potem robiąc mu sesję zdjęciową, która miała zastąpić  w jakiś magiczny sposób możliwość dotyku. Po chwili znów staliśmy zauroczeni, wpatrując się w niego z napięciem w oczach i  uśmiechem od ucha do ucha. Koala wcale to nie ruszyło. 


Zapraszam do obejrzenia naszych zdjęć z Rezerwatu Narodowego Tidbinbilla