Park Narodowy Kakadu - galeria

Australijski futbol - finały na wyspach Tiwi

Oda do Darwin.

Magnetyczna wyspa.

kt

Uluru - czerwone centrum Australii

Płot na Psa

Showing posts with label Rishikesh. Show all posts
Showing posts with label Rishikesh. Show all posts

Zdjęcia z Rishikesh

Zapraszam do obejrzenia zdjęć z Rishikeshu. >>>Oto link :).

Prostowanie drogi

Spędziliśmy w Rishikeshu tydzień w małym hoteliku New Bandari Swiss Hotel, pomiędzy wścipskimi małpami, lasem i całą masą książek. Co rano z naszego balkonu patrzyliśmy na szczyty gór. Co raz bliżej Himalajów. Co nocy ogniste muszki, miglotliwe iskierki zaskakiwały nas podczas  powrotu do pokoju. Byliśmy coraz bliżej do źródła Gangesu,czyli Gangotri. To był nasz cel. Niestety droga do tej małej miejscowości została zamknięta. Osypujące się skały zablokowały przejazd. Czekaliśmy kilka dni, bo to miał być urodzinowy prezent B. (podróż i kąpiel w tym niezwykłym miejscu).Wtedy po raz pierwszy Indie zmieniły nasze plany. Nie poddaliśmy się od razu ich działaniu – naiwni.


Jeśli nie tutaj, to jedziemy do Doliny Kwiatów – przepiękna górska trasa zwięczona doliną, całą pokrytą kwiatami – to też piękne miejsce na obchodzenie urodzin, aczkolwiek B. wolałby przygody ekstremalne od łąki kwiatów. Spakowani zamierzaliśmy wyruszyć o 4 rano. Riksza miała na nas czekać przy głównej drodze. Tej nocy rozpetala sie ogromna burza, niezwykle w tym miejscu. - Jesli tak będzie padać to nigdzie nie jedziemy – pomyśleliśmy. Brett zasnął dopiero o pierwszej. Ja obudziłam sie o 3, po jednym z bardziej przerażających snów w życiu. Śniłam historię o bardzo potężnej kobiecie, jej przyjacielu i psie. Obudziłam B.  i streściłam całość poddenerwowana. Może nie powinniśmy jechać? Wstałam, żeby wyjść na balkon. Łączył on kilka pokoi i prowadził do dolnej części hostelu, a stamtąd już tylko wąski chodnik przez las i główna droga do centrum. Na balkonie tuż przy schodach na dól siedział duży, czarny pies. Znałam go jak i całą resztę zwierzaków mieszkających w okolicach hotelu, ale sen spowodował, że zaczęłam się bać. Zawołałam B. Oboje chcieliśmy wyjść, więc zaglądnęliśmy przez okno. Pies powoli, patrząc na nas posępnie, zbliżał się do naszego pokoju! Wyglądnęliśmy znow i okazało się, że bestia ułożyła się tuż pod naszymi drzwiami.  Nie dało się ich otowrzyć. –Nie jedziemy – zdecydowaliśmy .  Wróciliśmy do łóżka.


Po 10 minutach postanowiłam jednak, że musimy zejść dać znać kierowcy, że nie jedziemy. Zapłacić mu i przeprosić. W tle mojej głowy była myśl, jak uda nam sie zejść to może jednak pojedziemy? Brett wziął do ręki kij. Brett i kij to dziwna kombinacja, zaskakująca.  Wyszliśmy powoli. Zaczynało świtać. Psa nie było w zasięgu wzroku. Przeszliśmy przez długi balkon i ... czekał na dole. Zaczął warczeć. Powoli cofał się kiedy my stawialiśmy kroki do przodu. Wyszły jeszcze dwa kolejne psy – do tej pory tak potulne i przyjazne nam – po raz pierwszy pokazały zęby. Brett wyciagnął kij. Pojawiły się jeszce dwa tworząc mur nie do przejścia. Warczały i szczelnie zasłaniały zejście do drogi. Jednego można jeszcze przegonić, ale piątka to już inna sprawa. Nie mogliśmy zejść. Powoli zawróciliśmy, a psy się uspokoiły. Kiedy próbowałam zawrócić zirytowana na tą sytuacją, warczenie wracało i psy zastępowały drogę. Nie znoszę zamknięcia, a właśnie w tej chwili czułam się jak w potrzasku. Pokonani wróciliśmy do pokoju nie mogąc się nadziwić, jak mocno można komuś pokoazać czego nie należy robić. Następnego dnia powiedzielismy wlascicielowi o zdarzeniu, rozesmial sie i poszedl od razu powiedzieć o tym swoim przyjaciołom. Wszyscy śmiali się, bo nikt nie widzial nigdy, żeby te psy byly agresywne.Łągodność była bliska wszystkiemu, co tutaj żyje.


Zostaliśmy jeszcze dwa dni, głównie po to, żeby zdecydować co dalej. Zawsze towarzyszyła nam myśl o podróży do Leh. Zupełnie na północ  Indii. Podroż niebezpieczna, dlatego odkładana. Droga do Leh prowadzi przez Manali i jest otwarta od czerwa do września ze względu trudności przejazdu w innym teminie. Najwyższy jej punkt znajduje 5325 metrów nad poziomem morza i nie choroba wysokościowa stanowiła tutaj największy problem, ale fakt, że większość trasy jedzie się wąską drogą pomiedzy przepaścią a ogromnymi górami. Ja nie chciałam jechać. To Gangotri miało być urodzinowym prezentem Bretta – nie było, dalej Dolia Kwiatów –psy i sny nie pozwoliły. W końcu zdecydowaliśmy się na podróż do Leh przez Manali, a może to Indie zdecydowały? Z perspektywy rozumiem dlaczego, ale wtedy było to dla mnie zawierzenie czemuś, co zupełnie nie wiąże się z logiką. Teraz widzę, że wszystko rządzi się prawem przyczyny i skutku i potrzeba zaufania i cierpliwości, żeby pojawił się sens. Łatwo mówić...

Rikshikesh

 Przyjechaliśmy tu malutką auto-rikshą prosto z Haridwaru. Jechało nas w środku jedenaścioro: cała hinduska rodzinka i my, a i jeszcze nasze dwa plecaki,  czyli trzynaście dość sporych „obiektów”.  Ciasno, przytulnie i z wiatrem we włosach. W połowie drogi nasz pojazd zatrzymał się na poboczu. Na  pustym parkingu pośrodku niczego stała druga riksza. Kierowcy zaczęli rozmawiać.  Wymienili się pieniędzmi i... nami – niechętnie i powoli podobni do sardynek ułożyliśmy się w kolejnej małej auto-rikszy. Może każdy kierowca jedzie tylko połowę drogi, tą którą zna lepiej i która jest mu po prostu bliższa? Jak w wielu innych sytuacjach tutaj i tym razem  nie mamy pojęcia dlaczego?

W ten sposób przemieściliśmy się  pomiędzy dwoma miastami. Jedno jest mekką hinduską, do której pielgrzymują tysiące, żeby obmyć się w świętej rzece. Drugie jest mekką turystów pragnących zapoznać się z tajnikami jogi, medytować i przy okazji spacerować uliczkami, którymi przechadzali się Beatlesi. Łączy ich Ganges i 20 kilometrów brudnej, zakurzonej drogi.  Nie często pielgrzymi z jednego z nich pojawiają się w drugim. 


W Haridwarze byliśmy zjawiskowi, chodząc z naszym aparatem nie mogliśmy spokojnie przejść uliczką, żeby nie zostać zagadniętymi przez lokalnych mieszkańców. -Helooo, hał ar u, from? Oto powtarzające się pytanie, pozostawiające Bretta w ciąglej niepewności, czy odpowiedzieć jak się dzisiaj czuje, czy skąd pochodzi. Zwykle odpowiadaliśmy - Poland. Po tym dziwnie brzmiącym słowie nastawała cisza albo niedoszły rozmówca obdarzał nas pięknym uśmiechem i kończył  konwersację zdaniem -It is bjutiful kantri (tak samo odpowiedziałby, jeśli wybrałabym powiedzmy Zanzibar na miejsce mojego urodzenia). Cudnie pochodzić z kraju, z którym nikt nie ma tutaj żadnych konotacji. Podróżując  po Europie zawsze czułam, że słowo Poland w jakiś sposób mnie określa. Jakby abstrakcyjne pojęcie kraju przyklejało się do twarzy tuż obok plakietki - turysta.  Sposób na odczarowanie tego wrażenia to po prostu podróż na inny kontynent, tam nikt nic nie wie o „twojej historii”, „twojej kulturze”, „twoich rodakach, cięzko pracujących w Angli”, nie ma potrzeby określania wobec „twoich-jego” kategorii, bo nie istnieją. Skoro nie są uniwersalne to znaczy, że są nieprawdziwe.  Żeby było zabawniej tutaj Izraelczycy mają swoją „historię”.  Z wdzięcznością  patrzyli na mnie, kiedy mówiłam o ich pochodzeniu: Italy?, Spain?

Tak bardzo przyzwyczaiłam się do odbioru Polskości, że  czasem,  dodawałam -Next to Germany - zdziwiona, że nikt nie ma pojęcia skąd jestem. Wtedy hindusi kiwali głowami i uśmiechali się ze zrozumieniem, ale rozmowa się kończyła. Wystarczyło jednak, żeby Brett powiedział o Australii i pytania o krykiet, ukochany sport obu narodów, zaczynały kontakt.

W Rishikeshu mieliśmy nadzieję na nieco wytchniena od pytań, zdjęć, wpatrzonych w nas oczu.  W końcu jest to światowe centrum jogi! Coś, co niesie ze sobą w nazwie – „światowe” i do tego jeszcze „centrum” w mojej głowie buduje obraz bardzo europejski, a właśnie europejskosci nam było trzeba. W tym przypadku miała się ona ograniczać do większej ilości turystów, ciepłej wody, spokoju od głosnych klaksonów  i poczucia, że nie trzeba być cały czas czujnym,  a to było już bardzo dużo.  Jeśli do tej całej nazwy dodamy pojecie jogi, to Rishikesh powstał w mojej głowie jako miasto ludzi wstających z uśmiechem o poranku, ćwiczących  powitanie słońca,a następnie medytujących na ogromnych głazach nad brzegiem Gangesu. Jest jeszcze  historia z Beatlesami, którzy pisali tu kolejną płytę medytując w jednym z aśramów, są lekcje gry an sitarze albo tabli, leczenie kryształami, masaże wszelakie, nauka śpiewu mantr, ayurvedyczna herbatka przy relaksacyjnej muzyce typu  Krishna Das lub Deva Premal. Innymi słowy duchowa atmosfera, gdzie tylko spojrzysz.

Wjechaliśmy do miasteczka  i po raz pierwszy zobaczyliśmy Indyjskie góry.  Byliśmy u stóp Himalajów.   Na reszczie moje oczy mogły oprzeć się o łancuchy zielonych ścian, tutaj tak pięknie i ostro odbijających się od tła nieba. Lubią to, przyzwyczaiły się. Zaraz potem Ganges, płynąca z niezwykłą siłą przez miasteczko, na tle statycznych soczyśnie zielonych gór. Mocne ciemne chmury z tle zapowiadały deszcz. Nadchodził z daleka, powoli, z mgłą i właściciele kramików powoli zbierali swoje towary. Kiedy chmury przedostały się przez sztyty gór, woda zagrała ze słońcem tworząc podwójną tęczę. Staliśmy zachwyceni, bez słów i myśli. Medytacja nie rozpoczęła się w jednym z popularnych aśramów,  przyszła z bryzą ze świętej rzeki.