Showing posts with label Haridwar. Show all posts
Showing posts with label Haridwar. Show all posts
Ganga aarti
Pozostaliśmy w Haridwarze przez trzy dni i każdego wieczoru jak urzeczeni powracaliśmy nad brzegi Gangesu obserwując uroczystość Ghagna aarti, czyli ceremonię uświęcenia rzeki, która niezmiennie, codziennie (!) przyciąga tysiące pielgrzymów.
Boska rzeka Ganges została przyniesiona na ziemię przez mędrca Bhagiratha, żeby mógł pokropić jej świętą wodą prochy przodkw, którzy byli zgładzeni przez Vishnu za nieprawości. Kiedy jej gwiezdny nurt spłynął z nieba Vishnu, żeby ochronić ziemię przed zalaniem, złamał jej potęgę plącząć ją w swoje włosy. Ganges jest dla Hindusów żyjącą boginią, codzienne kąpiele są zalecane przez święte księgi , żeby przygotować duszę do ostatecznej podróży i wyzwolenia. To w Haridwarze Ganges zyskuje swoją oczyszczającą moc, łącząc się z równinami.
Usiedliśmy na moście. Tuż na krawędzi. W siadzie skrzyżnym. Po chwili naszą uwagę przykuł wymachujący Hindus. Uśmiechnęliśmy się do niego, myśląc, że nigdy w życiu nie ruszymy się z tak dobrego miejsca tylko dlatego, że ktoś chce z nami zdjęcie. Hindus zaczął pokazywać palcem wskazując na ziemię. – Ja tam nie idę – powiedziałam B. Uśmiechnęliśmy się szerzej i skupili na zbliżającej uroczystości. Po chwili Hindus był za nami. Trochę przerażony pokazywał dłonią na coś tuż za krawędzią mostu. B. wychylił się nieco i zobaczyłam, że zmienia mu się twarz. Szybko przysunął stopy do siebie i zaczął dziękować z pokorą Hindusowi. Okazało się, że nieomal nie dotykał odsłoniętych kabli elektrycznych, które w jakiś zagmatwany sposób przyczepione były do mostu. B. wstał, wziął aparat i oznajmił, że idzie robić zdjecia z innego miejsca.
Haridwar - miasto pielgrzymów
Haridwar jest najświętrzym miastem
okręgu Uttarakhand. Jego nazwa oznacza “Drzwi Harego” – Najwyższego Pana Visznu.
Tutaj pielgrzymują tysiące Hindusów,
żeby obmyć się w wodach swojej matki Ganges. Miasto jest bardzo popularne wśród
mieszkańcow Indii, natomiast turyści są tutaj rzadko spotykani. Dlatego nasze
pojawienie się na ulicy było zawsze wydarzeniem. Robiono nam taką sama ilość zdjęć,
jaką my robiliśmy innym. Zdjęć włączających wszystkich z rodziny, którzy akurat
przechodzili obok. Potem jeszcze krótkie pytanie – Where are you from? .
Następnie – Namaste i uszczęśliwiona rodzina odchodziła omawiając każdy
szczegół fotografii.
Haridwar jest jednym z miejsc na trasie wędrujących sadhu (czyli świętobliwych mężów, którzy pozostawili za sobą świat materialny i żyją tylko z ofiar innych). Spacerują tutaj ulicami na boso, mając tylko mały tobołek jako właśność i metalowy pojemnik, do którego zbierają jedzenie i datki. Bycie Sadhu jest w Indiach bardzo popularne, wiąże się bowiem z życiem w pełni poświęconym rozwojowi duchowemu. Celem jest osiągnęcie mokszy, czyli wyzwolenia. Sadhu może zostać osoba, która przeszła odpowiedni proces inicjacji. Najpierw należy znależć swojego guru i pobierać od niego nauki. Kiedy ten etap się zakończy, sadhu przechodzi przez proces inicjacji, dostaje nowe imię i może podąrzać drogą wyzwolenia.
.
Nasz znajomy (to znaczy inny turysta, który akurat tutaj się pojawił) kilka godzin poźniej wpadł do restauracji krzycząc – Kocham Indie, możesz tu dostać bindi od każdego i jeszcze ci wszyscy na pomarańczowo ubrani święci, cudowne! – dodał z zachwytem.
Co za niezwykły świat w tych
Indiach, gdzie wszystko się ze sobą przeplata, a rozplątanie nie wchodzi w
rachubę, bo straci się przepiękny wzór, jak na kosztowej tkaninie.
Haridwar - spotkanie z rzeką Ganges
2 - 4 sierpnia 2012 - postanowiliśmy wyjechać z Delhi, dość huku i klaksonów. Jedźmy, gdzie będzie spokojniej, gdzie możemy odpocząć. Wybraliśmy Haridwar - miejsce pielgrzymek Hindusów, miasto położone nad rzeką Ganges.
Zamówiliśmy autobus od Manu – właściciela hotelu. 700 rupi, jak się okazało, bardzo na nas zarobił, ale świerzaki w Indiach zawsze przepłacają. Trzeba było się słuchać przewodnika Lonley Planet - nie brać sprawy z swoje ręce, ale z tego wszystkiego dobrze, że wyjeżdzamy z Delhi.
Nocny autobus pozwolił zaoszczędzić na noclegu. Zaczęliśmy podróż usadawiając się na tylnim siedzeniu klimatyzowanego autokaru, na który ledwo zresztą zdążyliśmy, bo żłóta linia metra, cóż nie była otwarta! Mokrzy od potu, przeciążeni od zakupionych książek i innych "niezbędnych" rzeczy, prawie siłą wdarliśmy się na pokład. Jeszcze 20 rupi za wniesienie bagażu. Już bezsilni wyciągnęliśmy dodatkowe pieniądze za opłacony wcześniej transport. Byle usiąść. Z błyskiem szaleństwa w oku przedarliśmy się na tylnie siedzenie. Tak będzie dobrze, wyśpimy się! Położyliśmy się na siedzeniach i słodko zamknęły się nam oczy.
Kierowca jednak nie zamierzał jechać inaczej niż jeździ się w Delhi, a być moze w całych Indiach, czyli wprost przed siebie, nie patrząc na głębokość dziur i wysokosć na jaką wzbijamy się podczas nieuknionych wyskoków. Leżąc z tyłu po kolejnym, trzecim uderzeniu w głowę o poręcz grzecznie postanoliwiśmy przenieść się na rozkładane siedzenia. Cała trasa to około 200 kilometrów a zajęła nam 7 godzin, biorąc pod uwagę fakt że kierowa jechał raz 25k/h a innym razem 120, praktycznie bez pośrednich prędości. I tak minęła noc i nadszedł poranek dnia czwartego.Wysadzili nas na miejscu od razu na pożarcie rikszarzom. Na szczęście rikszarz Delijski nauczył nas jak się odmawia, więc tutaj nie było problemu. Poza tym ludzie jacyś łagoniejsi, cieplejsi (choć w takiej temperaturze to nie zbyt pozytywne określenie), łatwiej się zniechęcają i nawet w spokoju przemierzaliśmy ulice Haridwaru o 5 rano.
I zobaczyliśmy ją – Ganges. Usiadłwszy na murku tuż obok mostu, podziwialiśmy jak powoli wynurza się z mroku po raz pierwszy dla nas. Zjawiła nam się jako otwarta przestrzeń, spokojna i niewzruszona, idąca swoją drogą bez jakiegokolwiek zainteresowania tym, co na zewnątrz. Na reszcie spokój, przemieszany z respektem wobec mocy jaką jej nadano. Taka cisza między nami i nią, święty poranek świętego dnia w Indiach.
Świt nad Gangesem przy jednej z ghat to czas niezwykły. Z głośników słychać delikatną muzykę, a w raz z nią po powierzchni wody roznosi się zapach kadzideł. Ludzie powoli gromadzią się nad rzeką. Rozsiadają na schodach ze swoimi tobołkami i zaczynają poranne ablucje. Mężczyźni rozbierają się i w krótkich spodenkach zanurzają w świętej rzece. Kobiety skrzętnie przytrzymując sari owijają swoje ciała w długie szaty, uważne na każdy ruch i pełne gracji rozpuszczają włosy. Hinduskie mężatki tradycyjnie mają przykryte głowy chustami, a tutaj o poranku nad Gangesem można zobaczyć jak rozczesują je w słońcu.
Idąc z radą Lonely Planet dostaliśmy się do hotelu Swagat Palace, 500 rupi za noc w przytulnym pokoiku z balkonem. Co prawda jest okropnie gorąco a pokój bez klimatyzacji, ale wiatrak pod sufitem działa bez zarzutu. Jeszcze trochę i czeka na nas spokój i cisza tak cudna i tak inna od Delhi. Jeszcze tylko śniadanie w indyjskiej kanajpce: samosy i masala chai, czyli przepyszna herbatka z przyprawami i mlekiem. Podaję poniżej przepis z jedenej z polskich stron, żeby pokazać przedsmak. Pijemy ją codziennie i jest świetną altenatywą kawy, rzadko spotykanej w północnych Indiach.
Składniki na 4 porcje:
- 2 szklanki wody
- 2 szklanki mleka
- 3 łyżeczki herbaty Assam lub Darjeeling (najlepiej sypana)
- łyżeczka kardamonu sypkiego bądź parę ziaren lekko zmielonych
- 6 goździków
- pól łyżeczki cynamonu
- szczypta imbiru
- 8 łyżeczek cukru (według gustu 1-2 łyżeczki na 1 szklankę)
Sposób przyrządzenia :
Mleko i wodę wlać do garnka, wsypać herbatę i wszystkie wymienione przyprawy + cukier. Wszystko razem doprowadzić do wrzenia (uwaga, żeby nie wykipiało). Po zagotowaniu, zmniejszyć ogień i jeszcze poczekać 2 do 5 minut aż herbata nabierze aromatu. Przed podaniem należy przelać przygotowany napój przez drobne sito aby pozbyć się fusów i przypraw.
Wracajac do Haridwaru. Możemy na reszcie spać! Czułam się wspaniale z tą myślą. Wnosimy rzeczy do pokoju, jest koło 9.00 rano. Zza okna roznosi się modlitewny śpiew kapłana. Pięknie. Bierzemy zimny prysznic i jak cudnie, że można położyć się w łóżeczku i odespać noc całą przeżytą w podskokach. Zamykam okno, bo śpiew kapłana jest bardzo intensywny i dopiero teraz orientuję się, że dobiega z głośników sąsiedniej świątyni! Poranne modlitwy nie mogą przecież trwać wiecznie – myślę pełna spokoju.
Godzina 10.00 - wkładamy zatyczki do uszu. Kapłan śpiewa nadal, zaksztuisł się na chwilę, co dało mi nadzieję, że wybudził się z transu i być może zmieni chociaż melodykę. 10.15 dołączają do niego pierwsze głosy, nieco bardziej nieśmiałe, bo dalej od mikrofonu. Jest przed 11.00 zatyczki nie pomagają, głos kapłana przewodzącego jest ochrypły i tak już daleki od tonacji, że trudno tego słuchać, pojawiły się inne instrumenty i cała masa głosów. Klaszczą! Czasami do rytmu! Głośniki dudnią na całego. Może o dwunastej im przejdzie? Jest 12.15 – wszystko umilklo. Z niedowierzaniem kładę się na łózku zakochana w ciszy. Wtedy orientuję się, że wiatrak nie działa. Klik w tą i w tamtą stronę - nic. Kładę się jednak z wdzięcznoscią za ciszę, kiedy nagle kapłan powraca ze swoim rykiem i niezogranizowanymi muzykami, którym osłabł zapał skoro nie byli słyszalniw całym Haridwarze. Klik klik - wentylator działa. Jest 13.00, prąd wrócił, obrzęd trwa...





