Park Narodowy Kakadu - galeria

Australijski futbol - finały na wyspach Tiwi

Oda do Darwin.

Magnetyczna wyspa.

kt

Uluru - czerwone centrum Australii

Płot na Psa

Showing posts with label Dheli. Show all posts
Showing posts with label Dheli. Show all posts

Fotografie z Delhi

Na reszcie ostatni post z pierwszego miasta jakie zobaczylismy. Jak duzo czasu zajmuje pisanie, a jak malo doswiadczanie swiata.










Oto link do zdjec z Delhi.>> zapraszam do obejrzenia << fotografii. Wieszkosc zrobiona przez Bretta, on ma  oko na rzeczywistosc.


Świątynia Nizamudina

Zbliżaliśmy się do kompleksu Nizamudina, świadomi tylko tego , że co czwartek Sufi śpiewają tutaj swoje pieśni, żeby uczcić sławnego mistyka. Szukając drogi, znaleźliśmy też i przewodniczkę. Trzy zawinięte w burki kobiety zatrzymały się, kiedy zapytaliśmy o świątynię. Jedna z nich - 15 letnia dziewczyna złapała mnie za rękę i pokazała, że zaprowadzi na miejsce. Na początku zmieszana tym kontaktem wyrwałam się jej, ale łagodny uśmiech i jakieś dziwne zaufanie tej sytuacji sprawiło, że zgodziliśmy  poprowadzić się w stronę świątyni. Trzy kobiety zawróciły  ze swojej drogi i weszliśmy razem w wąską uliczkę.

Po jej obu stronach stały stragany z jedzeniem i materiałami, a przed nami kłebił się tłum. Było niesamowicie duszno i gęsto. Ludzie przeciskali się jedni przez drugich śpiesząc  we wszystkich możliwych kierunkach. Zapach kadzideł dławił, a krzyczący sprzedawcy i dyskusje przy straganach  zapełniały resztkę przestrzeni głosami. Oszołomiona spoglądałam co chwilę za siebie, żeby nie zgubić B., zaraz potem przed siebie w wąskie alejki, żeby zapamiętać drogę spowrotem a wtedy nasza przewodniczka łapała mój wzrok nieprzerwanie wciągając w przestrzeń zupełnie mi obcą. Poddać się jej? 

Zatrzymaliśmy się przy jednym ze straganów i dziewczyna wskazała na czapki. B. musiał kupić jedną z nich, żeby móc wejść do świątyni, ja nakryłm głowę chustą. Uliczka zwężała się wypełniając po brzegi kolorowymi materiałami, dymem z gotujących się potraw i kwiatami. Szliśmy coraz szybciej z falującym tłumem.  Stragan z płatkami róży - dziewczyna wzięła dwie paczuszki różowych kwiatów:  jedna dla mnie, jedna dla B. i już mieliśmy je w rękach. Uświadomiłam sobie, że zostaję wciągnieta nie tylko w miejsce, ale i świat niejasny, a oczekujący pełnego zaangażowania. Może to moja ścieżka, może powinnam? Tutaj wierzenia karmiczne są czymś naturalnym, a moja przewodniczka nie wydawała mi się obca. Czy  jestem jej coś dłużna? Dziwne uczucie w tym całym zamieszaniu i skąd nagle to myślenie. Płatki róży i jej porywający uśmiech.

Zostawilismy buty przed wejściem do kolejnej części świątymi zaraz obok całej masy butów bezładnie leżących na ziemi i po przemierzeniu wąskich, klaustrofobicznych korytarzy przypominających maleńki wycinek labiryntu otworzyl się przed nami widok na wewnętrzny dziedziniec. Tam znajdował się grób Nizamudina, sufijskiego mistyka (zm.1325) znanego ze swojej skromności, wielkiej wiary i niechęci do wszystkiego, co materialne. Świątynia była przepełniona, bo przychodzili tu biedni i bogaci wierząc, że Nizamudin jest przyjacielem Boga i wstawi się za nimi w dniu ostatecznym. Wierni nazywają go żyjącym duchem, zinda pir, bo nadal wysłuchuje próśb tych, co się do niego zwrócą. B. mógł wejść do środka z płatkami róż, kobietą wstęp wzbroniony. Zostałyśmy na zewnątrz i obserwowałam jak zawolaowane muzłumanki zaglądają przez okratowane ściany, żeby być bliżej przyjaciela Boga. Nie wziełam w tym udziału i jakoś nie żałowałam, że tym razem jestem wykluczona. B. wyszedł na zewnątrz i przewodniczka porwała mnie od razu do głównej świątyni. Za nią jak duchy podążały starsza ciotka i kuzynka, bez słowa, coraz to pojawiając się i gubiąc w tłumie.  Zaczęły się modlitwy. Osobno siedzieli meżczyźni, osobno kobiety (czyli mężatki) i osobno reszta, czyli my. Podczas modlitw panowała cisza. Po raz pierwszy w życiu włożono mnie w sytuację tak obcą i dziwną.  Wiedziałam, że są zasady, ale nie znałam ich, więc jak  się do nich ustosunkować? Ostrożność, bo oto weszłam w sferę sacrum,  sacrum którego  źródło było mi obce. Usiadłam na podłodze,  przyglądając się temu wszystkiemu  i zastanawiają, co w tym jest takiego dla mnie?

Po modlitwach dziewczyna przeprowadziła nas przez wąską alejkę. - 500 rupii... change? - What? - 500 rupii? Nasz dzienny budżet wynosił 1600 rupii, więc ta kwota była dla nas bardzo wysoka. Po chwili zorientowaliśmy się po co te pieniądze. Przed nami siedział rząd żebrzących ludzi. Jeśli przechodząc korytarzem damy każdemu z nich pieniadze , to wstawią się za nas u Boga. A co jeśli nie damy? A co jeśli, nie chcę wikłąć się w dawanie i branie w świecie,  którego reguł nie rozumiem? Po raz pierwszy tak wyrażnie pojawiło się pytanie o  moje korzenie. Chrześcijaństwo? Czułam, że to nie jest zabawa w turystę i przewodnika, ale decyzja. Potrzebowałam kolejnych wskazówek. Mieliśmy ze sobą tylko kilka monet i te zgodziliśmy się  dać. Trzy monety dla trzech pierwszych żebraków. Patrzyli z niedowierzaniem i złością nie tylko na nas, ale i na przewodniczkę, która uśmiechała się pojednawczo to do nas to do nich. Napięcie pomiędzy nami rosło. Miałam dość, bo poznałam wzór. To nie były moje korzenie. Zrozumiałam, że w Indiach – kraju, gdzie święte przenika się z realnym, nie należy lekko podchodzić do sacrum. Wplątywać się w te światy. Wystarczy obserować i jasno komunikować wszystkim swoją postawę. Od tego momentu każdy (no prawie każdy, ale to inna historia), kto próbował podejść do mnie i w imieniu jednego z Bogów prosić o wsparcie albo namalować mi bindi na czole, albo pobłogosławić zostawał odesłany z kwitkiem. I o dziwo odchodzili z szacunkiem.

Zostawiliśmy przewodniczkę na zewnętrznym dziedzińcu, zastanawiałam się, czy dać jej coś za dziwny sposób oprowadzenia nas po tym miejscu. Z jednej strony coś za coś, z drugiej wsparcie świata, który wydał mi się tak niejednoznaczny. Daliśmy jej nasz telefon wiedząc, że nie złapiemy kontaktu. Potem wróciliśmy, żeby spróbować doświadczyć tego miejsca z większą swobodą, odczarować go z pośpiechu i odurzenia. Przeszliśmy jeszcze raz alejką żebraków zadziwieni zmianą twarzy żebrzących, teraz tak pokornych i nobliwych. Przeszliśmy jeszcze raz obok straganów powoli ogladając twarze i zachwycając się kolorami. Zatrzymaliśmy się na głównym placu, gdzie mężczyźni śpiewali qawwali, czyli pieśni religijne Sufich.

Sufizm jest określeniem mistycznego nurtu Islamu. Jego nazwa pochodzi od słowa suf oznaczającego wełnę. Sufi mieli zatem być ubrani jak nasi średnowieczni pustelnicy  - we włosienice i przez negację doczesności być bliżej Boga. Ich celem jest całkowite pojednanie z Bogiem poprzez utracenie swojego ego. Śpiewy qawwali to jedna z praktyk służących właśnie ku temu. Te skomponowane byly przez Amira Khusrau (1253-1325), znanego sufijskiego poetę, uznanego za ojca tego typu modlitewnego śpiewu. Ich efekt wydawał się wzmocniony faktem, że w tym kompleksie znajduje się jego grób. Atmosfera zatem była nierealna w zupełnie inny sposób niż przed chwilą, ale pośpiech i oszołomienie pozostały nadal.  Na zachodzie Europy najbardziej znanym sufijskim poetą jest Rumi, uwielbiam jego wiersze.

Wracając do światyni...wszyscy siedzieli śpiewajac lub słuchając pieśni, prócz mężczyzny z dużą flagą zrobioną z ciężkiego materiału. Całą siłą wymachiwał nią tworząc specyficzny huk i silny wiatr. Przechadzał się miedzy tłumem i tam, gdzie należało, szybkimi ruchami rozbijał to, co ulatywało z ludzi śpiewających pieśni. Jak przyjemnie i lekko było czuć jego działanie na sobie. 
Jedno z sufijskich powiedzeń mówi: Oto został stworzony dla człowieka jeden język i dwoje oczu i dwoje uszu, aby słuchał i widział więcej, aniżeli mówi. Patrzyłam więc i słuchałam w oczarowaniu.

Brama Indii




Jak większość turystów pierwszym miastem, które zobaczyliśmy było Delhi. To stolica Indii, miasto, które zamieszkuje 16 milionów ludzi! To tutaj nic nie podejrzewający turysta dosłownie ociera się o tlum z jego dusznością i chaosem. 

Zamówiliśmy nocleg w Mystique moments. Sama nazwa i kilka zdjęć, które pojawiły się na hostelbookers.com zapowiadało Indie pełne czaru i romantyzmu. Po wielu tygodniach stresów w Polsce miałam nadzieję, że będę mogła pierwszy raz w życiu iść gdzie chce i robić co chce. Zatem miała nas prowadzić intuicja, a ona błądzi, oj błądzi, kiedy wewnętrzny chaos  nakłada się na zewnętrzny. :)



Po długim marszu, podczas którego mijaliśmy mieszkaninę biedy z błyszczącymi pierścieniami, smutku z nieskrępowanym śmiechem, rezygnacji z determinacją niemalże instynktowną dopadło nas takie zmeczenie, jakiego jeszce nie znałam. Zmęczenie niemożliwością ogranięcia tej rzeczywistosci, wpisania jej w cokolwiek, skategoryzowania, zrozumienia. Co prawda oboje  byliśmy wobec tego wszystkiego w jakiś sposób, ale ustosunkowanie się do takiego swiata nie miało sensu. Odpadały kategorie, pierwsze warstwy mojej skorupy starych przywyczajeń były usuwane ze wszystkich stron. Zmęczenie i złość wylazły na zewnątrz i wygrzewały się w upalnym słońcu Idnii.


Dotarliśmy do Bramy Indii. Jak zdrowy rozsądek (jeszcze w tym momencie dosć żwawo operujący) zapowiadał, przez bramę będziemy mogli przejść. To takie symboliczne – pomyślałam. Zostawiam stare i zaczynam nowe, przejście przez bramę będzie początkiem tej podróży. Deptak prowadzący do masywnego łuku był szeroki i zachecający. Mijały nas riksze, samochody, ludzie i  krowy, a brama rosła wprost proporcjonalnie do rosnacego tłumu sprzedawców. Towarzyszyło nam poczucie ze na reszcie coś ma tutaj ręce i nogi, że będzie jakoś porządnie można zacząć tą podróż

Niestety przez tą bramę nie da się przejść, dostępu zabraniają strażnicy i łańcuch wokoło. Dotrało wtedy  do mnie, że Indie nie będą stały otworem, że jako turysta mogę obserwować z zewnątrz to, co się wydarza, ale nie jestem i nigdy nie będę tego częścią. Nie zostało nam nic innego jak obejsć ją dookoła szanując przywatność jej wnętrza.