Ponad pół roku temu przejechaliśmy
przez środek kontynentu, odwiedzjąc Uluru i Australijski Outback,
a teraz mieszkamy w Północnym Terytorium (NT), gdzie zagęszczenie
ludności na kilometr kwadratowy to 0.17, co daje mniej więcej jedną
osobę na 6 km kwardratowych. Naszym domem jest ziemia należąca do
ludu Larrakia, nazwana przez pierwszych kolonizatorów Darwin.
Czasami
zastanawiam się jakby to było przeprowadzić się do turystycznie
brzmiących okolic Sydney albo Melbourne. Gdzieś, gdzie można
popływać w morzu bez strachu przed utratą jakiejś kończyny.
Gdzieś, gdzie byłoby taniej żyć ( w dziesiejszej gazecie
przeczytałam, że pobyt w czterogwiazdkowym hotelu w Darwin jest
droższy niż pobyt w czterogwiazdkowych hotelu w centrum Paryża w
sezonie). Z nie-do-zniesienia pogodą przez trzy miesiące, miasto
oblepia wilgotnością powietrza przez trzy kolejne. Te sześć
miesięcy dobiega już końca i powoli mój mózg budzi się do
życia.
Przetrwaliśmy pierwszy „build-up”
- czyli duszny sezon tuż przed porą deszczową, inwazję mrówek i
karaluchów uciekających przed nadmiarem deszczu i mogę powiedzieć,
że osiedliliśmy się tutaj i jest nam dobrze.
Wokoło naszego mieszkanie rosną
ogromne palmy, na które nadal patrzę z niedowierzaniem. Ptaki są
tak głośne, że nie można spać o poranku, a gecko i zielone żabki
to nasi współlokatorzy.
Każdego popołudnia czujemy intensywne
przyprawy z indyjskiej kuchni sąsiadów tuż pod nami. Sąsiadka z
prawej pochodzi z Chin i ma ogromną kolekcję „pustynnych róż”
i najlepsze „księzycowe ciasteczka”. Sąsiad tuż obok jest
cichy i niewychyla się zanatto, chyba że nadchodzi burza. Wtedy
zabiera swój sprzęt fotograficzny i szuka błyskawic na horyzoncie.
Max – australijczyk dwoje drzwi dalej codziennie coś naprawia i
pozdrawia mnie zawsze słynnym G'day unosząc w toaście puszkę
piwa.
Co niedziele jedziemy na targ, gdzie
kobiety z Tajlandii przyrządzają najcudowniejszą salatkę z papai,
rodzina z Filipin sprzedaje świerzy sok z owoców tropiklanych w
limonką a Aborygen z gitarą śpiewa o tym jak to jest żyć nie
mając domu.
Oboje pracujemy w ciekawych
środowiskach: B. ze studentami międzynarodowymi a ja z dzieciakami
ze społeczności aborygeńskiej. Miejsce wokoło tętni
różnorodnoscią akcentów i kultur – cudowna mieszanka, której
jesteśmy częścią.
Skąd taki post? A no znalazłam
kawałek tekstu Cathryn Doney zatytuowany „Oda do Darwin” i
przeszły mnie ciarki. Poniżej tekst po polsku i angielsku :)
Oda do Darwin
Próbowalam Cię zostawić; z twoim
pleśniejącym chlebem i klejącymi prześcieradłami; zatęchłymi
porankami Października. Próbowalam Cię zostawić; Twoją
drażliwą politykę, dyletanckie i małomiasteczkowe dyskusje, o
tym jak wyrafinowana jest puszka piwa. Mój nowy dom jest trzy tysiace mil
od Twojego dusznego uchwytu, ma ogromne werandy ocienine przez...
orzech! Pranie pachnie truskawkami! A na horyzoncie widzę góry! Na
targu są tulipany! i świeże! organiczne warzywa! i male słoiczki
z tkaniną w kratke na zakrętkach: musy owocowe, przetwory, pikle,
dżemy! Ale, trzy tysiace mil od Ciebie i...
gdzie jest zapach cardamonu i kolendry? Donośny śmiech Tajskich
kobiet? Brązowe dzieci z bosymi stopami? Nie tęsknię za Tobą,
ale pamiętam. W nocy, wydaje mi się, że słyszę
wołanie curlew i moja truskawkowa pościel nie klei się... ale daje
komfort zimnych kamieni. Otula jak sieć rybacka. Czy wyobrażałam sobie, że będe za
Tobą tęsknić? O poranku chcę otworzyć okno i
wciągnąć w siebie Twoje ciepło! Zamiast tego drżę rozpalając
kominek. Dni robią się krótsze i każda twarz jaką widzę tutaj
jest biała. Jest tutaj tylko jedna chińska restauracja i lokalni
nazywają ją „Chińska”. Moi znajomi myślą, że Ramadan to
miejsce w Turcji. Cathryn Doney 2004 – 2014
Ode to Darwin
I tried to leave you;
you with your mouldy bread and sticky sheets; glutinous October
mornings. I tried to leave you; Your petulant politics, the
dilettantes and small-town gossips, about as sophisticated as a can
of VB. My new house, three thousand miles from your cloying grasp,
has large verandahs shaded by…. A Walnut Tree! The washing smells
of strawberries! And on the horizon there are mountains! At the
market there are tulips! and fresh! organic vegetables! and little
jars with chequered cloth: chutneys! pickles! jams! preserves! But,
four thousand miles away from you and…. where are the smells of
cardamom, coriander? the roaring laughs of Thai women? brown children
with bare feet? I – I don’t – miss you, exactly, but I do
remember these things. At night, I think I hear a curlew call and
my strawberry scented sheets are not sticky…. but they hold the
comfort of cold stones. They tangle like fishing nets. Did I
imagine that I wouldn’t miss you? In the morning I long to throw
open the windows and suck your hot breath into me! Instead, I shiver
as I light the fire. The days get shorter and every face I see is
white. There’s only one Chinese restaurant here - and the locals
call it “the Chinky”. My colleague thinks Ramadan is a place in
Turkey. (c) Cathryn Doney 2004 – 2014
Witam Cię serdecznie Edytko :) Właśnie myślałam dzisiaj o Tobie że dawno nie pisałaś, włączyłam komputer a tu nowy post od Ciebie. Dziękuję za szczere informacje o Darwin. Gratuluję Ci wytrwałości, tego że nie przeprowadziłaś się do "turystycznie brzmiących okolic Sydney albo Melbourne". Pięknie opowiadasz, piękne zdjęcia - tego mi było trzeba ... oderwać się od mojej szarej zabrzańsko-gliwickiej rzeczywistości.Pozdrawiam Cię serdecznie - ula :)
ReplyDeleteDziękuję bardzo, wiosna już za rogiem w Polsce, więc życzę kolorów tuż za oknem. I do kolejnego napisania :)
ReplyDeleteDziękuję :) Kolory się pojawiły, najpierw piękny wschód słońca za oknem a kiedy jechałam do pracy do Gliwic to świeciło już na dobre i wtedy i mój mózg również "powoli budził się do życia " ;)
ReplyDeletePiękny post. I felt as I was there :-)
ReplyDeleteDziekuje i pozdrawiam serdecznie :)
Delete