Trzy razy bosko, czyli jeden dzień w Sydney.

Perspektywa przejechania 300 kilometrów o poranku, żeby przejechać je z powrotem wieczorem wydawała mi się kiedyś niepoważną. Musieliśmy wyjechać przed szóstą rano, żeby dojechać na 9.30 do Sydney na egzamin B. Po godzinie jazdy mgła powoli uniosła się nad otaczającymi nas łąkami i właśnie minęliśmy znak Goulburn. Mieszka tam znajomy z pracy B., który codziennie dojeżdża stąd do Canberry – to zaledwie 100 kilometrów, czyli godzina jazdy. Trasa do Sydney zajmuje trzy godziny (czyli 300 km w jedna stronę). Bosko!

Korki przy wjeździe do stolicy są ogromne. Nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni, bo w Canberze ruch płynie. Przejechaliśmy przez dwa płatne odcinki drogi poruszając się wolniej niż na piechotę i w końcu z braku miejsc parkingowych wjechaliśmy do podziemnego parkingu. Zaparkowaliśmy tam na kilka godzin za $17 na taryfie dla rannych ptaszków. Na całe szczęście nie musimy rozważać kupna miesięcznej karty, która kosztuje 400 dolarów, co na polskie daje jakieś 1100 złotych za miesiąc parkowania!

B. ruszył w swoją stronę, a ja  miałam nieco czasu, żeby zgubić się w mieście. Szłam na oślep pomiędzy wysokimi wieżowcami, brakowało mi tu słońca, ale zachwycała pełna życia  różnorodność - fascynujące  ruchome płótno niekończących się kroków. Ogrom zapachów: od dymu papierosów przez perfumy mijających mnie ludzi do cudownego aromatu kawy nasilającego się podczas brunchu - czyli połączenia breakfast+lunch.    Odkryciem dnia była maszyna z klapkami. Ot wrzucasz 20/30 dolarów i wyskakuje ci para klapek jak batonik. Thongs albo pluggers, bo tak je tu nazywają, ma każdy Australijczyk. Ja też już nie wyobrażam sobie życia bez chociaż jednej pary. Esencja australijskości jest zaraźliwa.

Wstąpiłam do Kościoła św. Marii. Tak mało jest w Australii takich budynków. Nigdy nie spodziewałam się, że będę tęsknić architekturą miast europejskich i oto stoję wewnątrz kościoła z potrzeby poczucia Europy. Wysokie, neogotyckie sklepienie i pomarańczowe światło przebijające przez witraże przyniosło wspomnienia. Skręciłam w prawo, żeby zaszyć się w zacienionym kącie Archikatedry, ale był już zajęty przez śpiącego mężczyznę. Jego toboły służyły za poduszkę, a rzeźbiona długa ława pozwalała mu wyciągnąć  wygodnie nogi. Co za boskie miejsce na drzemkę! Sprawdziłam lewą stronę, ktorą zajmowało wejście do katakumb i podwyższenie, na którym leżał kolejny meżczyzna, niemal symetrycznie do swojego towarzysza z drugiej strony. Był to pomnik poległego żołnieża. Symetria konsekwencji i przyczyny.


Po południu wybraliśmy się promem zobaczyć pólnocną stronę Sydney z jej pięknymi zatokami. Miejsce tak ciche i odmienne od Central Business District  - biznesowej części miasta, że gdyby nie widok na nie, zapomniałabym gdzie jestem.  

Spacerowaliśmy przez dwie godziny szlakiem spacerowym. Przyjemne słońce i ciepło, którego tak brakuje o tej porze roku w Canberze rozchodziło się po moim ciele. Na jednym z pomostów siedział samotnie mężczyzna w swoim rozkładanym krzesełku i łowił ryby. Jego sylwetka wyglądała tak nierealistycznie w tle ogromnych budynków. Razem byli piękni. Stary człowiek, wieżowce i morze. Mój tata lubi łowić ryby. Jeśli kiedyś zamieszkamy z Sydney to dopilnuję, żeby tym razem było to rodzinne zdjęcie.


Przed powrotem do Canberry B. chciał pokazać mi swoją ukochaną knajpkę. Uwielbia egzotyczne jedzenie, więc przeszliśmy się nieco po mieście i dotarliśmy to niewielkiego wgłębienia w ścianie, które było pełne ludzi. Ściśnięte w kącie 2 ławy, 2 malutkie stoliki wystawione na ulicę, nieco miejsca na gotowanie i tajscy kucharze. Tyle potrzeba, żeby stworzyć rajski posiłek. Miejsce nazywa się Mała Satang Thai i znajduje sie na  Quay Street pomiędzy Central Station i Chinatown. Genialnie smakowite jedzenie na dużym talerzu za $7.50! Bosko! Szczęśliwcy mieszkający w Sydney, bo zapewnie znają takich dziur kilka i gotowanie jest tu sprawą względną. Tajskie danie na obiad teraz czas na deser. Moje ukochane Rotiboy, czyli cieplutka maślana buleczka z kawo podobnym lekko chrupiącym wierzchem. Jadłam je pierwszy raz w Malezji i od tego czasu z szaleństwem w oczach poszukuje ich gdziekolwiek jestem. Znalazłam też przepis na nie na jednym z blogów (http://www.houseofannie.com/rotiboy-mexican-coffee-bun-recipe/) i tłumaczę go poniżej.   

Bułeczki Rotiboy

Składniki na kawową masę
200 g miękkiego masła
160 g cukru pudru
3 lekko ubite jajka
2 łyżki kawy rozpuszczonej w  1 łyżeczce wody
odrobina zmiękczonego cynamonu
200 g mąki

Wykonanie:
Ubić masło i cukier dopóki mikstura jest jasna i puszysta. Dodawać powoli jajka i dalej ubijać. Dodać kawę rozpuszczoną w wodzie. Przesiać miąkę do mikstury i wymeszać delikatnie. Schłodzić w lodówce.


Składniki na bułkę:

500 g mąki chlebowej
20 g mleka w proszku
75 g cukru pudru
6 g soli
8 g dorożdzy w proszku
1 lekko ubite jajko
270 g wody
60 g miękkiego masła

Wykonanie:

Zmieszać mąkę, mleko w proszku, cukier I sól w mikserze na małej prędkosci prze minutę. Dodać drożdze, jajko i wodę.Wymieszać na małej prędkosci pzez minute i na sredniej przez 8 minut. Dodać masło I miksować pzez 5 min dopóki gładki I elastyczne. Uformowac kulki ważąca około 55 gram i odstawić na 10 min.Rozplaszczyć je I włozyc do środka 10 g kawałek masła. Ufromować kulki z masłem wśrodki I ułóż na blaszcze, pozwól żeby urosły przez 45 min. Rozgrzać kuchenkę do 200 C.  Nałożyć łyżeczką kawową miksture do rekawa do wyciskania I pokryć bułeczkę masą tworząc spiralę.  Piec przez 12 – 15 min aż będą nieco brązowe. Usunąć z blachy i  podawać ciepłe.

Miało być trzy razy, ale będzie czwarty: smakują bosko!



Kliknij, żeby zobaczyć więcej zdjeć z naszej galerii :) 


4 comments:

  1. Bułeczki ...Rotiboy... napewno znajdą swoje miejsce w mojej polskiej kuchni ,tylko brak knajpkowej australijskiej atmosfery .
    Dzieki za artykuły powoli i dla nas Australia bedzie miała coraz mniej tajemnic...powodzenia

    ReplyDelete
    Replies
    1. To co? Zrobiłaś je już? Udały się? Pachną? Mając w rękach Roti Boy zapomina się o całej knajpkowej obudowie. Ważne co jest w zasięgu ręki :)

      Delete
  2. HeYo EB :)
    no to ja dodam jeszcze raz BOSKO ;) fajnie móc ciągle czytać coś nowego od Was z drugiej strony świata !! :) zazdroszczę Wam tego ciepłego słońca i wszystkiego dookoła, bo tutaj gdzie teraz jestem słońca jak na lekarstwo ... przynajmniej takiego ciepłego :)
    ... chciałem wnieść sprzeciw, bo Havaianas'y powinien mieć każdy i wszedzie !! wiem, bo sam mam dwie pary, a moja Ania chyba 4 :) a teraz zagadka dla Was EB :) może tutaj gdzie jestem nie mam automatów z klapkami ale na ulicach są za to automaty z parasolkami :) ??? co to za miejsce Hmmm ?? Pozdrawienia mocne dla Was Edytko i Brett !! DZięki za pióro ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Konichawa B. stawia na Japonię. Ja też to bardzo bym chciała zobaczyć. Udało się nam? :)

      Delete

Zapraszam wszystkich do zostawiania swoich komentarzy. Po zatwierdzeniu przeze mnie wasz post zostanie opublikowany. Dzieki! Edytka :)