Sydney

Pierwsze 24 godziny w Australii były przedziwnym doświaczeniem. B. prowadził mnie przez ulice jednego ze swoich ulubionych miast. Po raz pierwszy mógł pozkazać mi jego dom. Ja patrzyłam. Wokoło stare budynki, nowe budynki, szkalne budynki, różnorodność ludzi, restauracje, czysto, trochę ciasno. Na tyle mogłam sobie wtedy pozwolić. Nadal bardzo zanurzona byłam w rzeczywistość Indii, w jej dzikość tak pociągająco realną i nieobliczalną, skrajną, że przycięte równo trawniki nie chciały w żaden sposób przykleić się do mojej głowy. Nie mogłam zrozumieć zachwytu nad szkłem i stalą, kiedy jeszcze parę dni temu indyjski kurz oblepiał moje stopy.


Kiedy B. zapytał co o tym miejscu sądzę, bez myślenia odpowiedziałam, że jest jak w Anglii. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał, Jego prawa brew uniosła się nieznacznie (lewej nie potrafi unieść), co znaczyło, że jest źle. Wtedy jeszcze nieświadoma całej historii Australii i jej różnorodności przyrównałam ją do moich przeżyć z czasów, kiedy pracowałam jako kelnerka w jednej z brytyjskich pizzerii. Efektem tamtych doświadczeń była alergia do wszystkiego, co jest uporządkowane, przystrzyżone i zaprojektowane dla efektu. Nie wiele już mówiłam tego dnia, bo tak bardzo nie chciałam go urazić, ale to jedno porówanie wypomina mi do teraz, kiedy zachwycam się wyjątkowością Australii.

Sydney było dla mnie szokiem z wielu powodów: czyste, zadbane, bez zapachu, uporządkowane, bogate aż do przesady i diabelnie drogie z mnóstwem niepotrzebych rzeczy takich jak: pięć rodzajów dżemików zapakowanych w pięć różnych ocieni papierowych kartoników z pięcioma bajecznymi nazwami. Co?! Komu to potrzebne, dla kogo to wszystko, kiedy tam parędziesiąt godzin temu był piach i brud i śmiech i kurz.

Z tego zamieszania w mojej głowie przylgnęłam też do pewnej butelki wody. Kupiliśmy ją za 3 dolary, co przeliczając na polską walutę daje około 8 złotych za butelkę. Ta sama butleka wody w Indiach kosztowałaby nas 10 rupii, czyli 50 groszy. Oto matematycznie obliczany dowód na nieobliczalność  świata.  Jak chciałam tak mam. I na co mi to wszystko?. Nawarzyłam sobie, to teraz muszę wypić. Wszystkie klisze językowe prawiły mi morały. To była bardzo wartościowa butleka i  przyssałam się do niej  i nie potrafiłam nigdzie zostawić. Płynęła z nami statkiem po wybrzeżu, była przy Operze zaraz koło mojej nogi, oglądałam z nią niesamowite instalacje w Muzeum Sztuki Współczesnej, szłam na spacer wzdłuż  chodniczków od plaż Bondi do Coogee, razem z nią karmiłam przepięknie Ibisy w ogrodzie botanicznym. Ona trzymała moje zagubienie. Wtedy zobaczyłam jedną z rzeźb w parku i coś mi poruszyło się w środku.

Była to zbudowana z kamieni struktura na kształt wydmy czy fali. Wychodziła z ziemi tysiącem okrągłych kamieni jak kroplami wody czy ziankami piasku. W jej środkowej części znajdował się symbol utworzony z ciemniejszych kamieni – prostota piękna i monumentalna. To, co mnie jednak najbardziej do niej przyciągnęło to kontrast jaki tworzyła ze szkalnymi biurowcami w tle. Kontrast, który miałam w sobie przez ten cały czas, wyraził się w krajobrazie. Poczułam się zrozumiania, szczęśliwa i wreszcie na miejscu.

Po powrocie do hotelu zaczęłam czytać o Wurrungwuri, bo tak nazywa się całość instalacji autorstwa Nowozelandczyka Chrisa Bootha. Nazwa pochodzi z języka aborygeńskiego i oznacza "Tę stronę – tę stronę wody". Całość powstała z zamysłem celebracji i uszanowania ziemi, z której się wyłania i ludzi, którzy żyli  na niej od tysiącleci. Część, która zachwyciła mnie, zbudowana jest z ponach 16 tysięcy kwarcowych kamieni o średnicy około 10 cm nanizanych na stalową konstrukcję. W jej  wschodniej stronie artysta umieścił niewielkie wejście przystosowane dla małych nietoperzy, które już zagnieździły się wewnątrz. Symbol znajdujący się na konstrukcji to pradawny znak pochodzący z czasów Śnienia. Booth otrzymał pozwolenie na jego użycie od Starca Allana Maddena – tradycyjnego przywódcy plemienia. Oryginał symbolu znajduje się na Tarczy Sydney – świętym przedmiocie pierwszych Australijczyków, którą można zobaczyć w tutejszym Muzeum Narodowym.

Wszystko to brzmiało jak magia. Jakiś nowy świat otworzył się na mnie za swoimi prawami, słowami i sprzecznościami. Fascynacja. Wystarczyło wejść do środka i skusić się na buteleczkę z napisem "Wypij mnie" i pomniejszać się i powiększać, żeby iść dalej. 


3 comments:

  1. Ooooo Moja Kochana, już ponad rok siedzisz w Australii, więc żeby przekazać nam pełną wersję waszych przygód o początku to niestety dwa posty dziennie to o jakieś cztery za mało!!! :D pozdrawiam Was gorąco i czekam na więcej.

    ReplyDelete
  2. :D W piątek zaczynamy dziesięciodniowe oczyszczenie (Master Cleanse). Zawsze po pierwszych dniach lekkiego zamroczenia przychodzi mi wtedy olśniewająco cudna jasność myślenia, więc na pewno coś znów napiszę. Pozdrawiam i dziękuję za zachętę do pisania.

    ReplyDelete
  3. This comment has been removed by the author.

    ReplyDelete

Zapraszam wszystkich do zostawiania swoich komentarzy. Po zatwierdzeniu przeze mnie wasz post zostanie opublikowany. Dzieki! Edytka :)